Pasta o Wolniewiczu

 Słuchajcie mirki co się ostatnio u mnie na osiedlu odjebało to ja nie.

Ale zacznijmy od początku...
Od pewnego czasu moim sąsiadem z klatki jest wybitny filozof, logik i publicysta, profesor Bogusław Wolniewicz. Gdy usłyszałem, że wprowadza się do mojego bloku ucieszyłem się – od dawna śledziłem działalność polityczną Wolniewicza, przeczytałem wszystkie Jego książki, a długie godziny mojego smętnego życia upływały mi na bronieniu Pana Profesora przed bezczelnymi atakami lewackiego ścierwa w komentarzach na jutubie. Drugiego dnia po wprowadzeniu się Wolniewicza spotkałem go na klatce, chciałem się przywitać, powiedzieć kilka ciepłych słów, ale profesor na mój widok tylko się naburmuszył, krzyknął „BĘCWAŁ! CHAM!”, szturchnął mnie laską i uciekł. Jak się później okazało kilka godzin wcześniej jakiś facet z bloku pomylił go z (maturzystą!!!) Bartoszewskim, co tak rozsierdziło profesora, że długo nie mógł dojść do siebie i obrażał wszystkich napotkanych ludzi, myląc ich zapewne z nieszczęsnym autorem pomyłki. Cóż, profesor ma już swoje lata, a z uwagi na jego ogromne zasługi oczywiście nigdy więcej nie wytykałem mu tej sprawy, ba, specjalnie powrzucałem do skrzynek pozostałych mieszkańców bloku karteczki z informacją, kim jest profesor Wolniewicz i dlaczego należy traktować go w specjalny sposób.
Z biegiem dni Wolniewicz zaczął zachowywać się coraz dziwniej. Do wspólnoty lokatorów zaczęły napływać skargi, że Wolniewicz nie daje innym spać, bo w nocy słucha na cały regulator Radia Maryja i gra przez internet w pokera (sport ten od wielu lat jest pasją Profesora). Emocjonował się tym tak bardzo, że co chwila krzyczał, piszczał albo rzucał klątwy na innych graczy. Przez kilka tygodni napływ skarg nie ustawał i w końcu zdecydowano się na zwołanie nadzwyczajnego zebrania lokatorów. Jak się okazało był to wyjątkowo kiepski pomysł – pasja polityczna Profesora doszła do głosu i robił wszystko, co mógł, by przewodzić zebraniu, mocno masakrował dyskutantów, cały czas wszystkich wyzywał i obrażał. Był tak upierdliwy, że w końcu postanowiono o przeprowadzeniu głosowania nad eksmisją Wolniewicza. Niestety, to jeszcze mocniej rozjuszyło Profesora, który kompletnie zdezorganizował całe zebranie wygłaszając pięciogodzinną przemowę z licznymi niezbyt sensownymi i zrozumiałymi dygresjami o logice i filozofii Wittgensteina. Lokatorzy widząc, że sprawa jest beznadziejna poszli sobie, do końca oprócz mnie i profesora Wolniewicza dotrwało jeszcze dwóch ludzi. Głosowanie zakończyło się remisem, bo głupio było mi wystąpić przeciwko Profesorowi.
Głosowanie po myśli Wolniewicza zaskarbiło mi jego sympatię. Często mnie odwiedzał, przynosił mi ciasto albo swoje książki. Przy każdej wizycie musiałem wysłuchiwać wykładów Profesora o zdziczeniu obyczajów i spiskach wymierzonych w Polskę. Wrogich mu mieszkańców bloku nazywał „bolszewicką hołotą” i „forpocztą najazdu cywilizacji muzułmańskiej”. Z grzeczności tylko mu przytakiwałem. Cieszyłem się, że mogłem przyjaźnić się z tak wielkim człowiekiem.
Sielanka szybko się jednak skończyła. Pewnego dnia Wolniewicz zaprosił mnie do swojego mieszkania, jak się okazało, nie bezinteresownie – popsuło mu się łącze internetowe i nie mógł grać w pokera, co oczywiście tylko potęgowało jego frustrację i nienawiść do świata. Jego twarz nabrała dziwnej, fioletowo-czerwonej barwy. Rzecz jasna w oczach Wolniewicza awaria była efektem knowań, jak to powiedział, „muzułmańskiej intrygi lewackich lokatorów”. Usiadłem do komputera, a Wolniewicz poszedł do kuchni nastawić wodę na herbatę. Nagle usłyszałem, że Profesor wydał z siebie jakiś nieartykułowany okrzyk, a potem zaczął jęczeć i stękać. Zaniepokojony pobiegłem szybko do kuchni. Osłupiałem. Moim oczom ukazał się profesor Bogusław Wolniewicz kucający na parapecie z wypiętym za okno tyłkiem. Z wielką satysfakcją srał na przechodzących pod oknem lokatorów, wskazując przy tym na nich palcem i krzycząc „ANATHEMA ESTO – BĄDŹ PRZEKLĘTY”. Dla nich było to już za wiele, wparowali do bloku i zaczęli biec po schodach. Przerażony wizją bycie rozszarpanym na kawałki przez wściekłych, obsranych sąsiadów szukałem drogi ucieczki albo przynajmniej jakiegoś schronienia. Wlazłem do przepastnej szafy Pana Profesora. Powitał mnie w niej widok zdziwionej pomarańczowej mordy. Jak się okazało swój program nagrywał tam Mariusz Max-Kolonko – Profesor wynajmował mu swoją szafę na studio. To już jednak historia na zupełnie inną okazję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz