Dick


Mówią, że matkę ma się tylko jedną. Ale to chyba nie do końca jest prawda. No bo weźmy na przykład mnie.
Jestem Dick. To znaczy taki mam internetowy nick. Ale z powodu wzrostu i łudzącego podobieństwa w szkole przezywają mnie Harry Potter. Podobno jestem do niego podobny. Chromolę to! No chyba, że będą mnie chcieli zatrudnić w kolejnej części filmu. Wtedy proszę bardzo. Mogę być nawet Hermioną. Ale do rzeczy.
Moja matka – to znaczy ta biologiczna – pojechała do USA i nie wróciła. Podobno poznała jakiegoś dentystę na Florydzie. Z tego powodu musiałem się niezdrowo odżywiać przez ostatnie pół roku – w tym czasie obiady gotował mój stary.
Ojciec jest pracownikiem – co podkreśla na każdym kroku – umysłowym w Urzędzie Skarbowym. Może sobie gadać! I tak wszyscy sąsiedzi mówią na niego Hiena Cmentarna. I nienawidzą go za to, że w naszym kraju są takie wysokie podatki. Kurna, jakby to stary był ministrem finansów!
Ale do rzeczy.
W listopadzie stary zaprosił mnie do pokoju i jąkając się zaczął od tego, żebym się, kurna, nie przejmował tym, że jestem taki niski.
- Małe jest piękne. Poza tym ile masz lat?
- Osiemnaście i pół.
- No to jeszcze urośniesz.
I sięga do kieszeni, żeby wyjąć portfel. Myślę – kieszonkowe. Ale nie. Stary wyjmuje ze środka fotografię i mi ją podaje nad stołem. Patrzę na zdjęcie i w tej samej chwili czuję, że ciśnienie skacze mi do dwustu na sekundę. Laska na fotografii ma taki biust, że mogłaby startować w zawodach balonowych. Pamela Anderson przy niej to juniorka.
- Dick – oświadcza Stary – to będzie Twoja nowa mama. Za dwa tygodnie ślub.
Kurna, jeśli małe jest takie piękne – to dlaczego za żonę bierze sobie laskę z biustem XXXL!? No i co z tym gadaniem, że matkę ma się tylko jedną?
Wakacje. Czas dalekich podróży. Szalonych przygód. No i, kurna, egzotycznego seksu z kobietami wszystkich ras.
Więc wyjąłem atlas i palcem po mapie zajechałem sobie do Hiszpanii. I oddałem się marzeniom ściętej głowy, że niby jestem w Barcelonie. Gdzie poznaję gorąco-krwistą Hiszpankę, która mówi do mnie pieszczotliwie: ole! ole!
Tak sobie marzę, gdy otwierają się drzwi od pokoju. W progu staje Macocha. W różowym szlafroczku. Na kilometr widać, że jest podniecona jak kotka na rozgrzanym do czerwoności dachu.
-Dick! Zgadnij dokąd jedziemy na wakacje?!
Kurna, też mi zagadka! Od zawsze telepiemy się naszym fiatem 126p do ciotki, gdzie można ocipieć z nudów.
-Jak zwykle – mówię. – Do Kalwarii Zebrzydowskiej.
Macocha robi tajemniczą minę. Najwyraźniej ma w rękawie jakiegoś asa. Przysiada obok mnie na tapczanie. Bierze do ręki atlas. I uśmiecha się:
- Nie trafiłeś, Dick. Daje ci jeszcze jedną szansę.
Jeśli nie Kalwaria Zebrzydowska, to co? Stary coś ostatnio mówi o agroturystyce. No nie! Kurna! Tylko nie to. Nie chcę jechać na wieś i przyglądać się kurom!
- Na wieś? – pytam.
- Zimno, Dick – mówi Macocha i dalej przegląda atlas, który trzyma do góry nogami, ale najwyraźniej to jej nie przeszkadza.
- Może jakaś podpowiedź – sugeruję Macosze.
Macocha odkłada atlas i wykłada się w poprzek wersalki. Jej szlafroczek rozjeżdża się na boki. I moim oczom ukazują się dwa szczyty górskie o rozmiarze XXXXL. Kurna, czyżbyśmy mieli pojechać w góry?
- Tatry? – pytam.
- Dick! Co ty się tak przywiązałeś do naszej ziemi ojczystej?
- Tatry są bardzo piękne – mówię, kładąc rękę na szczycie lewej piersi Macochy.
Macocha bierze moją dłoń i przesuwa ją sobie na brzuch:
- Załóżmy, że udało nam się przejechać na drugą stronę…
- Słowacja?
- Cieplej, Dick…
Kurna – myślę – przesuwając powolutku dłoń po ciele Macochy, jakim cudem przedostaliśmy się naszym fiatem 126p na drugą stronę Tatr? Ale chromolić to! Jedźmy dalej. Jesteśmy w Słowacji. I zbliżamy się do słynnych gorących źródeł w Liptowskim Mikulaszu. Moje drżące z emocji palce – niczym pięciu harcerzy na wycieczce górskiej – zanurzają się w gęstym lesie na wzgórku łonowym Macochy. Krok za kroczkiem zbliżamy się do całorocznych gorących źródeł…
-Dick, Dick… Nie tak szybko… To jeszcze nie koniec podróży – mówi Macocha i przesuwa moją dłoń na prawo.
W ten sposób zostaję przesunięty na lewą nitkę międzynarodowej trasy E 77. I po udzie Macochy sunę w dół. Kurna, jakim cudem? Naszym maluchem przekraczamy granicę słowacką i pędzimy dalej niziną węgierską. Mijamy Budapeszt. A więc…
- Jedziemy nad Balaton?
- Dick… – słyszę zza pleców mruczenie Macochy – nie przestawaj. Gaz do dechy…
No i, kurna, w ten sposób dojeżdżam do końca lewej nogi Macochy, mijam granicę ze Słowenią. Wjeżdżam na autostradę. I prawą nogą Macochy sunę w górę – do Lubljany.
- Och, Dick – słyszę pojękiwanie – Ciepło, cieplutko…
Więc przyśpieszam. W locie mijam granicę z Chorwacją i po udzie Macochy docieram na plażę nad Adriatykiem.
- Gorąco! – dyszy podniecona do czerwoności Macocha, gdy parkuję na zalesionym pagórku jej łona.
No cóż… Pozostaje tylko wysiąść z samochodu.
Wstaję. Rozsuwam rozporek. Ze środka wyskakuje Wacek… I gdy…
W tej samej chwili – jak pewnie się domyślacie – w głębi mieszkania słychać kroki. Macocha podrywa się na równe nogi. Opatula się szlafrokiem. Tymczasem ja zasłaniam sterczącego Wacka atlasem.
Do pokoju wtacza się umorusany smarem ojciec. Siada na krześle i mówi:
- Nigdzie nie jedziemy! Jakimś cudem silnik się zatarł.Brrum… Brumm..
Jedziemy naszym fiatem 126p na wakacje. Jak się okazało u mechanika – do wymiany była tylko panewka.
Oprócz nas – swoją Toyotą, do której doczepiono przyczepę kempingową – jadą Prezes, Prezesina i Alicja.
Kierunek: Chorwacja.
Z przodu za kierownicą siedzi stary. Obok, na fotelu pasażera Macocha. A ja z bagażami z tył. Ciasno jak w puszce sardynek. A przed nami sunie toyota z przyczepą kempingową. Kurna, nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Jedyne co mnie pociesza to fakt, że mamy dwie poduszki powietrzne. Za dekoltem Macochy. W rozmiarze XXXXL.
Około południa mijamy szyld stojący na poboczu, na którym wielkimi literami napisano:
CLUB GO-GO – 0,5 km. Macocha zaczyna wesolutko podśpiewywać pod nosem.
Chwilę później wjeżdżamy do słowackiego miasteczka złożonego z czterech ulic na krzyż. I zatrzymujemy się całym peletonem przed knajpą o smakowitej nazwie: KNEDLICZKI.
Oki. Półgodzinna przerwa w podróży. Każdy może robić to, na co ma ochotę.
Prezes świńskim truchtem biegnie w stronę knajpy, gdzie zamawia cztery schabowe.
Stary przysiada na krawężniku, wyjmuje plecak z kanapkami, które własnoręcznie przygotował. I zaczyna je pacyfikować.
Macocha mówi, że musi rozprostować kości i biegnie w siną dal.
Prezesina rozgląda się dookoła. Jej wzrok pada na wystawę sklepu z bielizną. Ogłasza wszem i wobec, że musi sobie kupić nowe stringi. Odchodzi zalotnie kołysząc wąskimi biodrami.
Alicja – ciągle niezresetowana - stoi ofiara losu i mamrocze pod nosem swoje wkute na blachę lektury szkolne. Więc – przez myśl przelatuje mi genialna myśl – może by ją zrestować teraz:
-Ala – zagajam konspiracyjnym szeptem – może wykąpiemy się w rzece?
-Nie umiem pływać.
-No to może pójdziemy na lody?
-Nie lubię lodów.
Kurna, Alicja potrafi osłabić człowieka:
-A na co masz ochotę?
-Najchętniej poszłabym w siną dal – mówi Alicja i patrzy w kierunku, w którym poszła Macocha.
-No to chodźmy…
Swoją drogą też jestem ciekaw, gdzie przepadła Macocha.
Wchodzimy z Alicją w wąską uliczkę. Brniemy pod górę jak dwa małe żuczki. Potem w dół. I wychodzimy na zastawiony TIR-ami parking. Z prawej strony stoi blaszany barak, na którym wielkimi literami napisano: CLUB GO-GO.
No, kurna, tego mogłem się spodziewać…
Podchodzimy bliżej. Przed wejściem do klubu, na ścianie z prawej strony, wisi szklana gablotka, w której można sobie obejrzeć zdjęcia tancerek go-go. Na jednym ze zdjęć rozpoznaję moją rodzoną Macochę. Stoi w majtkach przy rurce i się uśmiecha. Zdjęcie wygląda na przykurzone, nadżarte zębem czasu – ale, kurna, nie da się ukryć, że to ona.
Alicja robi się bledziutka:
-Twoja Macocha jest striptizerką?
-To już przeszłość. Nawróciła się. Teraz jest przykładną matką i żoną. Poważka. Stary założył jej wędzidła i jest spoko… Poważka.
Kurna, sam nie wierzę w to, co gadam.
Alicja nic nie mówi – tylko gapi się na zdjęcie Macochy. Jej bledziutka twarz różowieje:
-Dick – w końcu się odzywa – czy biust twojej macochy jest autentyczny?
No a niby jaki? Co to, kurna, moja Macocha jest jakimś mutantem z Archiwum X?
-Pewnie, że naturalny.
Zawistne oczka Alicji robią się zielone z zazdrości, a jej dłoń – mimowolnie – przesuwa się po jej własnym biuście.
-Nie wierzę. To silikon.
Kurna, dziewczyno! O czym ty gadasz?
-W 100% naturalne, ręczę własną głową.
-Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę ich na własne oczy – mówi Alicja i zanurza się w ciemnym wejściu do klubu go-go. Idę za nią.
Najwyraźniej klub go-go zaczyna funkcjonować dopiero wieczorem. Teraz to tylko blaszana karczma przy drodze E-77. Przy stolika siedzą kierowcy ciężarówek i wpierniczają hamburgery.
Dopiero po dobrej chwili zauważam, że Macocha stoi w głębi przy barze i gaworzy sobie z barmanem.
Alicja patrzy w tamtym kierunku swoimi zielonymi z zazdrości oczami. A jej dłoń – mimowolnie – głaszcze piersi o rozmiarze M.
-Nie wierzę – mówi Alicja i rusza w stronę baru.
Biegnę za nią. Kurna – to jakaś psychodrama!
Alicja ze swoim biustem M zatrzymuje się na wprost Macochy z biustem XXXXL. I piskliwym głosem brzydkiego kaczątka rzuca Macosze w twarz:
-Pani biust jest silikonowy?
Macocha otwiera szeroko oczy:
-O czym ty mówisz dziecko?
-Pani biust jest nieautentyczny.
-Słuchaj, Alicjo, wpadłam tutaj tylko na chwilę pogadać ze starymi znajomymi. Więc bądź tak dobra i nie przerywaj mi tych pięknych chwil.
Alicja sinieje. Odwraca się na pięcie w stronę kierowców przy stolikach – i wykonuje popisowy numer:
-Ta pani ma nieautentyczny biust! – krzyczy.
Kierowcom z wrażenia szczęki opadają na blaty stołów. Tymczasem Macocha zaczyna trząść się ze złości. Odwraca się w stronę barmana. Coś do niego mówi po słowacku. Na co barman uśmiecha się od ucha do ucha, zaciera ręce i załącza światła na estradzie w głębi klubu.
-Dziecko – mówi Macocha do Alicji, która mimowolnie wykonuje ruchy koliste wokół swoich piersi o rozmiarze M – byłam tu Królową Nocy.
W następnej chwili Macocha odrywa się od baru i tanecznym krokiem, przedzierając się między oniemiałymi kierowcami przy stolikach, idzie w stronę estrady. Po drodze zrzuca z siebie ciuszki. Kiedy dociera do rurki na środku estrady ma na sobie tylko stringi.
Odwraca się. Przytula do rurki, która ląduje między jej piersiami XXXXL. I posyła zabójczy uśmiech w stronę Alicji.
-O kurde – szepcze Alicja – one są wielkie jak poduszki powietrzne!
Kiedy półgodziny później wyjeżdżamy z tej przemiłej słowackiej mieścinki. Macocha wesoło podśpiewuje pod nosem. Stary mówi, że kanapki, które zrobił był super. Prezes, wciskając brzuch za kierownicę, narzeka, że przesadził z tymi czterema schabowymi. Prezesina kręci swoimi chudymi biodrami i jęczy, że stringi, które kupiła, lekko ją uwierają. A Alicja mamrocze pod nosem– tyle że już nie są to lektury szkolne. Z jej ust dobywa się ciche:
-One są wielkie jak poduszki powietrzne… one są wielkie jak poduszki powietrzne
Wyjeżdżamy ze Słowacji i wjeżdżamy na ziemię węgierską. I co ja widzę na poboczu? Znak ostrzegawczy z bobrem.
Zaraz za granicą zajeżdżamy na stację benzynową, gdzie wszyscy wysiadamy, żeby rozprostować kości. Z naszej sześcioosobowej grupy najbardziej rozprostowania potrzebuje Prezesina, która ciągle jęczy, że uwierają ją stringi.
Najwyraźniej to jęczenie wkurza na maksa Prezesa, który przez zaciśnięte zęby warczy w jej stronę:
- Ubrałabyś normalne majtki i byłoby wszystko w porządku.
No, kurna, Prezes chyba nie powinien tego mówić. Albo przynajmniej nie tym tonem. Prezesina czerwienieje i przyjmuje bojową postawę:
- Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie Twój brzuch! Zajmujesz w samochodzie miejsce dla trzech pasażerów.
O kurna! Prezes z emocji zapomina, że tankuje paliwo do baku. Robi się czerwony jak komunistyczny burak. Nawet nie zauważa, że etylina 98 za sto ileś tam forintów za litr leje mu się po nogach:
- Jak ci niewygodnie w naszej Toyocie, to może pójdziesz na nogach!
Kurna, normalnie iskrzy między nimi. A – nomen omen – jesteśmy na stacji benzynowej. Więc panie i panowie ostrożnie z ogniem!
Aby załagodzić sytuację, do dyskusji włącza się mój stary. Negocjator z Psiej Wólki:
- Pani Prezesino, może pani przesiądzie się do nas?
Kurna – co on wymyślił? Niby gdzie? Na dach?
- Bardzo chętnie – mówi prezesina i patrzy na mnie swoimi czarnymi jak węgiel oczami, jednocześnie poprawiając przez materiał spódniczki uwierające stringi.
W ten sposób zaczynamy podróż przez Węgry. Prezes płaci za 30 litrów benzyny nalanych do baku i za 20, które wylał na siebie. Jest wkurzony jak smok wawelski na kacu. Tykająca bomba zegarowa. Jakby tego było mało, zamiast Prezesiny ładujemy mu do środka nasze bagaże. Mam wrażenie, że gość zaraz zionie ogniem. Spadajmy z tej stacji!
No i teraz jedziemy sobie naszym maluchem w czwórkę. Z przodu stary z Macochą – a z tyłu ja z Prezesiną. Suniemy niziną węgierską i co dwa kilometry mijamy ostrzegawcze znaki z bobrami. W końcu stary nie wytrzymuje i mówi:
- Gdzie te bobry?
W tej samej chwili czuję, że gorąca ręka Prezesiny opada na moją dłoń i przesuwa ją jak myszką od komputera. Powolutku, powolutku… Ale konsekwentnie do celu. Wjeżdżam pod brzeg spódniczki. Następnie Prezesina kieruje mnie w górę. Po udzie. W końcu moja dłoń trafia na zwierzę futerkowe. Dzikie i gorące - trzeba będzie je oswoić.
Z przodu dociera do mnie głos starego:
- Patrzcie!
Kątem oka widzę, że mijamy znak drogowy z napisem: bobry - 3 km. Tymczasem moja dłoń delikatnie wyswobadza dzikie zwierzę z uwięzi – przesuwam na bok uwierający paseczek stringów.
- Bardzo jestem ciekaw tych bobrów – słyszę głos starego. – Jeszcze 2 kilometry i zobaczymy, co ci Węgrzy wymyślili.
W tym czasie mój palec wskazujący tresuje zwierzątko Prezesiny, które robi się mokre jak ruda spocona mysz.
- Ciekawe, czy bobry są pod ochroną? – zastanawia się stary.
Nie wiem, czy są pod ochroną, ale na pewno są w dobrych rękach. Mój palec głaszcze zwierzątko Prezesiny z prawa na lewo, z góry w dół, z włosem i pod włos – a nawet…
- No i co – odzywa się stary. – Gdzie te bobry?
Tymczasem Prezesina zagryza wargi, jednocześnie zaciska uda na mojej dłoni. To powoduje, że mój palec wsuwa się w głąb gorącego aksamitu i… Z gardła Prezesiny wydobywa się zduszony jęk – OCH! – które zagłusza ględzenie starego:
- Ujechaliśmy dokładnie 3 kilometry od znaku i co? Nie ma bobrów… Ci Węgrzy to tak samo ściemniają jak u nas SLD… Obiecanki-cacanki. A póżniej figa z makiem. Wielkie rozczarowanie… – mówi rozgoryczonym głosem i ze złości dodaje gazu.
Kurna, to jest problem mojego ojca. Wszystko bierze zbyt dosłownie. Wydaje mu się, że bobry to bobry… Nie dostrzega ukrytej rzeczywistości - prawdziwego królestwa dzikich zwierząt.

Wiecie, czego nie znoszę?
Budki Suflera.
Po prostu wymiękam.
Ale po kolei.
Wszystko zaczęło się o dziesiątej.
Zgodnie z planem zatrzymaliśmy się na polu namiotowym obok Balatonu. Starzy – to znaczy Stary, Macocha, Prezes i Prezesina – od razu po przyjeździe zaczęli ładować w siebie piwka. W dobrym tempie. Tak że godzinę później po polu namiotowym niósł się ich chóralny śpiew:
-JOLKA, JOLKA PAMIĘTASZ…
Kurna, wstyd za piątkę. A oni jeszcze pytają:
-Dick, dlaczego nie śpiewasz z nami?
Co mam im powiedzieć? Że jak słyszę Budkę Suflera, to dostaję skrętu kiszek?
Opuszczam wesołe towarzystwo i idę nad jezioro. Na plaży w ciemnościach widzę światełko. Kurna, myślę – jaki duży robaczek świętojański! Podchodzę bliżej, a tu się okazuje, że to Alicja. Siedzi w pozycji kwiatu lotosu z latarką w ręce i czyta książkę.
-Co czytasz? – pytam.

Ala unosi głowę z nad książki i zawiesza na mnie swoje powłóczyste spojrzenie.

-„Ucztę” Platona.

No to kurna pogadaliśmy! Na Platonie i filozofii znam się jak ślepy na kolorach.
Przysiadam na piasku i już mam się załamać wewnętrznie, gdy Alicja uśmiecha się do mnie promieniście i mówi:
-Czy mogłabym Dick na tobie przeprowadzić eksperyment? Platon pisze, że kontemplując piękno ludzkiego ciała, można wznieść się na wyższy stopień poznania…
I zanim zdążyłem zapytać, na czym niby miałby polegać ten eksperyment, Alicja w blasku latarki zdjęła z siebie sukienkę. I stoi przede mną naga.
-Dick, czy czujesz, że piękno mojego ciała przenosi Cię na wyższy stopień poznania? Czujesz, jak zbliżasz się do najwyższej idei…
No kurna, jasne, że czuję. Mój Wacek może zaświadczyć.
-A czy, aby jeszcze bardziej zbliżyć się do najwyższej idei, mógłbym Cię dotknąć – pytam.
Alicja robi krok w tył:

-Platon nic nie pisał o dotykaniu… ale…
Alicja mięknie. Ostatecznie udaje mi się ją przekonać, żeby się położyła na piasku.
-Tylko Dick pamiętaj, że to jest eksperyment naukowy a nie seks – mówi Alicja, kładąc się na plecach.
-Jasne, jasne… – mówię. – Po prostu zależy nam na tym, żeby zbliżyć się do idei piękna.
Alicja zamyka oczy, a ja zaczynam się posuwać w kierunku najwyższej idei. Kurna, myślę, może to ten dzień. Dzień, w którym przestanę być w końcu prawiczkiem. Więc w dotykanie Alicji wkładam całą duszę. No kurna, moje palce na ciele Alicji zachowują się jak palce Fryderyka Chopina podczas koncertu fortepianowego. Po porostu wirtuozeria. Najpierw krótki utwór na piersiach. To przygrywka. Następnie moja ręka ląduje na płaskim brzuszku Alicji, gdzie, kurna, bardzo powoli, w rytm buzującej w moim Wacku krwi, moje palce wirtuoza wygrywają przepiękny koncert. Allegro.
No i wielki finał. Już chcę go zacząć. Przedarłem się przez zarośla na pagórku łona. Czas na palcóweczkę… Jednocześnie drugą ręką rozpinam rozporek i szeptem mówię do Wacka, żeby szykował się do desantu… gdy…
… gdy Alicja otwiera oczy. Podrywa się na równe nogi. Zbiera z ziemi sukienkę. Pośpiesznie ją ubiera. Następnie bierze do ręki latarkę i świecie mi w oczy:
-Dick – mówi – to był eksperyment. To była próba. I eksperyment się nie udał. Jesteś jak Gębacz. Po prostu napalonym szczeniakiem. Wy myślicie tylko o jednym, żeby dziewczynę przelecieć… Jesteście beznadziejni… Nie potraficie spojrzeć na piękno kobiecego ciała z odpowiedniej perspektywy…
I tak dalej… i tak dalej…
W końcu odwraca się i odchodzi. Przez chwilę widzę światło latarki. Potem robi się zupełnie ciemno. I w tej ciemności, która zapadła po odejściu Alicji z latarką, w której leżę na plecach z Wackiem wycelowanym w milion gwiazd na niebie, słyszę z oddali płynący chóralny śpiew:
-EMIGROWAŁEM Z RAMION TWYCH NAD RANEM… NAD RANEM…
Kurna, Budka Suflera!

Faceci po stosunku podobno wpadają w depresję. Na chwilę. To się chyba nazywa post coitus – jakoś tak. No więc ja też to mam. Z tą różnicą, że jak do tej pory jeszcze nie miałem stosunku.
Ale – sami wiecie – nieraz było blisko. O, kurna, przysłowiowy włos!
No więc leżę na brzegu Balatonu. Patrzę w niebo. W górze chyba z milion gwiazd. A ja mam swój post coitus. No bo kurna, nade mną niebo gwiaździste, a we mnie pustka. Swoje lata już mam – no i co? Ciągle strugam ryśka i myślę o głupotach.
Leżę na ziemi. Zdołowany. I myślę o swojej przyszłości. No i, kurna, żeby nie było wątpliwości, czarno ją widzę.
Podobno jabłko niedaleko jabłoni pada – w moim wypadku oznacza to, że będę podobny do starego. Przerażająca perspektywa. Będę wracał codziennie z pracy, następnie załaduję w siebie dwa piwka, obejrzę dziennik telewizyjny, potem przysnę w połowie filmu… I tak codziennie. Dzień świstaka.
No kurna – sami widzicie – nad tym Balatonem wpadłem w filozoficzny nastrój.
I nawet nie wiem, kiedy z tych rozmyślań wyrwał mnie odgłos morskich fal uderzających o brzeg. Na początku nie skapowałem, że coś nie gra. No bo morskie fale na Balatonie? Jakim cudem? Przecież, kurna, to nie jest Atlantyk. Ale, jak mówię, na początku nie zajarzyłem w czym rzecz. Unoszę głowę, patrzę w stronę brzegu… i dostaję równocześnie zawału serca oraz wylewu krwi do mózgu!
Z morskiej otchłani – jak na dobrym filmie grozy – COŚ się wyłania. Chcę uciekać, no bo, kurna, nigdy nic nie wiadomo – a nuż to potwór z Loch Ness! Ale strach mnie tak sparaliżował, że po prostu leżę na piasku, a to COŚ ociekając wodą zbliża się do mnie. Myślę sobie – no to do widzenia! A oczami wyobraźni widzę nagłówki w jutrzejszych gazetach: NA PLAŻY ZNALEZIONO ZMASAKROWANE ZWŁOKI.
Zamykam oczy i czekam. Słyszę zbliżające się kroki. I zastanawiam się, czy będzie bardzo bolało? Czy to COŚ, co wyszło z wody zabije mnie od razu? Czy też będzie mnie męczyło godzinami, delektując się smakiem mięsa ogryzanego z moich kości. Kurna, z tego, co słyszę i czuję, muszę przygotować się na najczarniejszy scenariusz.
COŚ zatrzymuj się nade mną, a ja kurczę się cały. Niczym ślimak chowam się do skorupy. Może mnie nie zauważy? Kurna, tonący brzytwy się chwyta! Ale chyba nic mi już nie pomoże – czuję, jak COŚ kładzie na mnie swoja oślizgłą łapkę. Dreszcz zgrozy wstrząsa mną aż do trzewi…
-Dick – słyszę znajomo brzmiący głos.
Czyżby już mnie zabił? Jestem w niebie? Szybko mu poszło.
Otwieram oczy i… w blasku księżyca widzę stojącą nade mną Macochę. Jest naga. Pokryta kropelkami wody. Kurna, strach ma wielkie oczy. A to tylko biust Macochy!
-Dick, co tutaj robisz?
To pytanie przypomina mi o tym, w jakim stanie ducha byłem, zanim pojawiło się COŚ. O tym, że mam post coitusa. Próbuję to jakoś wytłumaczyć Macosze, która przysiadła obok mnie na plaży. Ale ona najwyraźniej nie do końca rozumie:
-Jak to, Dick, masz post coitus? Przecież nie miałeś jeszcze stosunku?
-Niby fakt, ale… – zaczynam ściemniać.
-Dick, chcesz się dowiedzieć, jak wygląda prawdziwy post coitus?
Chromolić post! Niech będzie sam coitus.
Macocha opada na mnie swoim mokrym ciałem. Jej usta przywierają do moich. O, kurna, to jest to! Całowałem się już z języczkiem – ale jeszcze nigdy tak. Język Macochy wsuwa się we mnie tak głęboko, że czuję go w piętach.
Podczas tego całowania, gdzieś mi przez głowę przelatuje myśl, że może Macocha nie do końca jest Macochą. No bo, kurna, jakim cudem mogłaby mieć taki długi język. Ale to tylko taka nic nie znacząca myśl – tymczasem akcja toczy się dalej w zawrotnym tempie.
-Dick – szepcze namiętnie Macocha i zdejmuję ze mnie spodnie – chcę się z tobą kochać w wodzie.
Cała krew odpływa mi z mózgu do Wacka. To on jest teraz kapitanem na statku. I kapitan głosem nie znoszącym sprzeciwu wydaje polecenie: BIEGIEM DO WODY! Więc biegnę trzymając Macochę za rękę. Zanurzamy się po pas – i na mój gust to już wystarczy. W końcu nie przyszliśmy tu pływać. Ale Macocha ciągnie mnie na głęboką wodę. I, kurna, w jednym przebłysku zdrowego rozsądku, który zsynchronizował się z wyjściem Księżyca zza chmur, z całą przeraźliwą jasnością widzę, że, kurna, na głęboką wodę wciąga mnie COŚ, co tylko udawało Macochę!
Kurna – myślę – to już koniec. COŚ wciąga mnie pod wodę. Próbuję się wyrywać. Ale nie ma to sensu – jakbym się siłował z pociągiem. Nie mam szans. No to już po mnie. Słona morska woda zalewa mi usta, wlewa się do krtani, wypełnia płuca…
I w tym tragicznym momencie czuję, że ktoś potrząsa mnie za ramię. Otwieram oczy. Nade mną stoją Macocha, Stary, Prezesina i Prezes:
- Przysnął sobie – chichocze Prezesina, potrząsając w dłoni butelką piwa.
Uff… Kurna, jakie życie potrafi być piękne! Po prostu leże sobie dalej na plaży! Nie mam post coitusa. Jest cudownie! Co za debilny sen?! Słona woda w Balatonie! I morskie fale. No bez jaj!
Mój sen nocy letniej zostaje przerwany o czwartej nad ranem. Dzwoni komóra. Pewnie bym ją olał, gdyby nie to, że mam ją w kieszeni. I wibruje mi tuż przy Wacku. A prawda jest taka, że namiot, w którym śpię, to jakaś mini jedynka – nie wiem, może to wersja dla dzieci. Tak, że jak mi gadzina, Wacek, od wibrowania komóry stanie na baczność, to będzie tu tłok jak na dworcu centralnym w godzinach szczytowania.
Więc postanawiam odebrać.
Ki diabeł dzwonil?
Patrzę na wyświetlacze: GĘBACZ.
No kurna!
- Gębacz ocipiałeś!? Jest czwarta nad ranem! Jestem na wakacjach… Nad Balatonem tłuku!… W namiocie… Sam… Z jaką Alicją?… To jedynka. Ledwie tu się mieścimy z Wackiem… Nie możesz spać?… No to sobie coś zażyj… Nie wiem… może neospasminę. Macocha to łyka… Jak to ci nie pomoże?… Co?… Zakochałeś się w Alicji?… Stary daj sobie siana… Co?!… Masz jej włos łonowy w szkatułce zamknięty na kluczyk?… Gębacz może idź do lekarza… Jak to do jakiego? Do psychiatry, kurna!… Niemożliwe?… Jedziesz teraz na rowerze?… Kurna, co?… Podążasz naszym tropem?… Gębacz, pogięło cię? To jest 1500 kilometrów!… Jesteś już w Słowacji?… Gębacz? Gębacz?!…
… Urywa się połączenie.
Kurna, słyszeliście? Gębacz jedzie naszym śladem. W plecaku ma szkatułkę z drogocennym włosem łonowym Alicji, w której się zakochał na – jak to on powiedział – śmierć i życie.
W czarnych kolorach widzę tą historię miłosną - Alicja ma alergiczną wysypkę na wspomnienie Gębacza – więc wróżę mu śmierć.
Mam już, kurna, dość wrażeń jak na jeden dzień. Wyłączam komórę. Kładę się na prawym boku i próbuję zasnąć… ale nie mogę. Pod zamkniętymi powiekami – jak na ekranie w kinie - widzę na dnie szkatułki włos łonowy Alicji…
Tylko tego brakuje, żeby o tym króciutkim włosku w kolorze blond dowiedział się Wacek…
Wacek, błagam! NIE!
Chcę już spać!
I w tym momencie, gdy dramatycznie zmagam się z podnoszącym przyłbicę Wackiem, słyszę, że ktoś się skrada na zewnątrz namiotu. W pierwszej chwili myślę, że to te węgierskie bobry, co to widzieliśmy je znakach drogowych.
Kurna, czyżby chciały mnie zaatakować? Zmyślne bestie – wybrały sobie najmniejszy namiot. Sięgam po finkę. Nie poddam się bez walki.
Ale to nie są bobry – no chyba, że potrafią mówić ludzkich głosem.
-Dick, śpisz? – słyszę szept dobiegający z drugiej strony namiotu.
O kurna! Czyj to głos?
-A kto pyta?
-To ja, Alicja…
Odsuwam zamek i Alicja wsuwa się do środka. Czy już mówiłem, że mój namiot to mini jedynka? Więc, kurna po jej wejściu, jest tu tak ciasno, że już bardziej się nie da. A do tego jeszcze Wacek się rozpycha.
-Dick, chciałam cię przeprosić za to na plaży… Bo ja wiem… Czytałam o tym książkę, że faceci w twoim wieku muszą tacy być… To jest uwarunkowane hormonalnie… Podobno bardzo się męczycie?
No jeszcze jak!
- To bardzo boli? – pyta Alicja.
Ciekawe, co za książkę czytała?
-No nie, że boli… Ale, kurna, cały czas czuję się jak butelka szampana, którą jakiś wariat wstrząsnął. Z tego powodu jestem 24 godziny na dobę nabuzowany na maksa.
- Och to straszne – mówi Alicja i jednocześnie czuję, że jej dłoń w ciemnościach spoczęła na moim kolanie. – Czy mogłabym ci jakoś pomóc?
Z wrażenia mój Wacek wpada w amok. Powiększa się do rozmiarów Statuy Wolności. Kurna, czy próbowaliście kiedyś zmieścić Statuę Wolności w rozporku? No nie da rady! Więc w ciemnościach rozpinam rozporek i wypuszczam wariata na wolność.
-Dick, mogę ci pomóc… Mogłabym… wyjąć korek z tej butelki szampana…
No kurna – myślę - Dick, nadeszła ta chwila. Odyseusz dotarł do celu. Jesteśmy w domu. Zaraz przestaniesz być prawiczkiem.
Ta elektryzująca wiadomość działa na Wacka jak 10 tabletek viagry. Ustawia się prostopadle do poziomu ziemi i równolegle do masztu podtrzymującego tropik na namiocie.
- Ale – kontynuuje Alicja – mogę to zrobić tylko ręką…
Czuję, jakbym wszedł pod zimny prysznic. Ręką?
- A nie moglibyśmy, wiesz, normalnie?
Alicja w ciemnościach potrząsa przecząco głową:
- Dwa miesiące temu zapisałam się do Klubu Dziewic…
Kurwa mać! Ale pech.
- …gdzie uroczyście ślubowałam, że dziewictwo stracę dopiero z mężem… Ale, Dick, mogę to zrobić ręką. To chociaż trochę ci ulży.
To fakt.
- Dobra. Nie ma sprawy – mówię przez ściśnięte gardło.
- Połóż się na plecach – instruuje mnie Alicja. – I zdejmij spodnie.
No nie trzeba mi dwa razy powtarzać.
Dwie sekundy później leżę zupełnie nagi. Wacek sterczy w górę jak maszt. A moja dłoń – tak na wszelki wypadek (a nuż Alicja się rozmyśli i złamie ślubowanie) zakrada się pod brzeg spódniczki. I krok po kroczu w absolutnych ciemnościach zbliża się do tajemniczego ogrodu.
Ale przenieśmy się na główny front, gdzie z góry opada na moją klatkę piersiową ręka Alicji. Kurna, dziewczyno – myślę sobie – gdzie ty ją trzymałaś? W lodówce?
Palce Alicji są zimne jak kostki lodu. Ich dotyk to traumatyczne przeżycie. Na szczęście po chwili się przyzwyczajam. I z niecierpliwością czekam, aż tych pięciu zlodowaciałych Eskimosów ruszy w dół. W stronę Wacka. W końcu ruszają.
W tym czasie moja dłoń, sunąca udem Alicji, natrafia na przeszkodę: koronkowy brzeg majteczek. Sprytnym manewrem od spodu przedostaje się na drugą stronę i ląduję na mięciutkiej trawce na wzgórku łonowym Alicji. Czy mi się zdawało? Czy też członkini Klubu Dziewic jęknęła w ciemnościach? Idę za ciosem. Ze szczytu wzgórka po zboczu ześlizguję się w wilgotniejącą rozpadlinę. Ja pierniczę! Tutaj jest tak mokro, że można się poślizgnąć i złamać sobie palec wskazujący.
Jednak w tym samym momencie z głównego frontu – czyli z mojego ciała - docierają do mnie niepokojące wiadomości. Otóż nagle w ciemnościach na płaskowyżu mojego podbrzusza zaginęło pięciu Eskimosów, którzy podążali do celu. Gdzie oni się podziali? Właśnie się nad tym zastanawiam, gdy słyszę namiętny szept Alicji:
- O kurcze! Dick! Ależ on jest wielki! Nie przypuszczałam, że penisy są takie duże…
Kurna, co się stało? Wygląda na to, że Alicja trzyma w dłoni mojego Wacka, a ja nic nie czuję. Ja pierniczę! Co jest grane?
- Dick – szepcze Alicja – jak wy nazywacie to, co ja teraz robię? Struganie ryśka?
No kurna jakaś paranoja! W końcu po tylu latach samotnej udręki pojawia się Alicja ze swoją lodowatą rączką. Struga mi ryśka – a ja nic nie czuję! Jak to się stało? Może położyłem się na kamieniu, który uciska mi na rdzeń kręgowy? Taki mini paraliż – gdzieś o tym czytałem. Spoko. Wystarczy, że się przesunę.
Przesuwam się i to samo. Wielkie nic. Tylko w ciemnościach słyszę jak Alicja ciężko dyszy:
- Uff, Dick, struganie ryśka to ciężka praca. Jestem wykończona… Długo to jeszcze potrwa?
Nie wiem, co mam jej powiedzieć. Więc mówię byle co:
- Jeszcze chwilę… Już dochodzę.
- Dick, błagam, tracę siły.
Kurna, mam już dość tej paranoi. Wyjmuję mokrą dłoń z majtek Alicji. Unoszę się na łokciach. Sięgam w róg namiotu po pudełko zapałek. Zapalam. I co ja widzę?
Wyczerpana Alicja klęczy przed metalową rurką masztu od namiotu i ruchami posuwisto zwrotnymi doprowadzają ją do orgazmu.
Kurna – kosmiczna pomyłka!
I pomyśleć, że ta dziewczyna ma IQ na poziomie 180. Ciekawe, co by robiła, gdyby była ciut mniej inteligenta?
W ramach alternatywnych form aktywności seksualnej, siedzę z tyłu naszego fiata i czytam erotyczno-kryminalną powieść pt. DETEKTYW HAMMER. Od tego czytania Wacek zrobił mi się twardy jak lufa pistoletu. Wystarczyłoby delikatnie nacisnąć na spust i wypaliłby pociskiem złożonym z miliona plemników.
Właśnie do biura DETEKTYWA HAMMERA wchodzi NIEWYŻYTA LASKA, gdy słyszę głos Starego:
- Podobno Polacy mało czytają. A tu proszę bardzo - wszyscy coś czytamy.
Nie no, kurna, ten mój stary jest nie do pobicia! Jednym okiem patrzy na drogę, a drugim luka na mapę. I myśli, że w ten sposób poprawia narodową statystykę czytelnictwa.
Tak samo sprawa czytelnictwa ma się z Macochą, która trzyma na kolanach TV ŚWIAT i czyta jednym okiem program telewizji na najbliższy tydzień (Ciekawe po co? Przecież nie mamy telewizora ze sobą!). Ale mniejsza z tym, bo tak naprawdę to Macocha czyta tym drugim okiem, którym gapi się przez szybę samochodu i wypatruje na poboczu szyldów z napisem: CLUB GO-GO.
Więc, kurna, nie fałszując statystyk – tylko ja w tym towarzystwie czytam.
Na czym to ja przerwałem? OK.
Do biura prywatnego detektywa HAMMERA wchodzi NIEWYŻYTA LASKA, która niby chcę go wynająć do brudnej roboty, ale tak naprawdę chodzi o coś innego. Bystrzak HAMMER od razu łapie, że do tego zlecenia nie będzie mu potrzebny rewolwer kaliber 45. Zamiast niego wyjmuje z rozporka penis. NIEWYŻYTA LASKA ląduje na biurku. A lufa penisa wsuwa się w głąb…
A oto jak autor kryminału opisuje odczucia detektywa chwilę po przejściu bramy rozkoszy:
„Tam w środku NIEWYŻYTA LASKA była jak przedmieście Chinatown o zmierzchu. Czułem jakbym z lufą swojego pistoletu wbił się w gorący i stłoczony tłum chińskich nastolatek, które wraz z ruchem posuwisto zwrotnym mojej lufy wydają z siebie przeciągły jęk. Ale nie był to bierny tłum, który bezwolnie się poddaje przywódcy grupy. To był tłum aktywny. Poruszający się swobodnie wzdłuż mojego penisa; ruchami konwulsyjnymi, ale łagodnie, niczym jedwabne flagi na wietrze.
Ale ta poezja nie trwała zbyt długo. NIEWYŻYTA LASKA nagle uniosła pośladki nad biurkiem i z impetem nadchodzącego huraganu nabiła się na mój sterczący pal. I w tej pozycji – uwięziony w lochach jej piczki – poczułem, że umięśnione ścianki zaciskają się dokoła mojej lufy jak obręcze imadła…”
W tym momencie, gdy mój Wacek już zupełnie utożsamił się z penisem detektywa HAMMERA, na przednim siedzeniu Macocha składa swoją gazetę. Następnie patrzy przez okno. Zero szyldów z napisem: CLUB GO-GO. Ziewa. W końcu odwraca się do mnie i…
…jej wzrok ląduje na czubku sterczącej lufy pistoletu w moich spodniach.
- Ciekawa książka? – pyta perwersyjna żmijka i oblizuje swoje czerwone usta.
- Taa – mówię, czując, że do tego, aby Wacek mi samoczynnie wypalił, wystarczy mała dziura na drodze, w którą wjedzie nasz fiacik.
- O czym tam piszą? – pyta nagle zainteresowany Stary.
Ja pierniczę! Co to, kurna, nagle się znalazłem w dyskusyjnym klubie książki?
- Ooo… O transplantacji narządów wewnętrznych i zewnętrznych – zmyślam na poczekaniu.
- Brawo, Dick – zapala się Stary. – Czytaj więcej takich książek, a może zostaniesz lekarzem.
- Tak jest, tato – mówię.
- Bo, Dick, swoje lata już masz – truje dalej stary – i czas pomyśleć o przyszłości. Lekarz to dobry zawód. Ja to mówię z perspektywy pracownika umysłowego w Urzędzie Skarbowym. Bo to jedyna grupa zawodowa, co to główną pensję dostaję w kopertach, do których my, pracownicy umysłowi Urzędów Skarbowych, nie mamy wglądu…
I tak Stary nawija, nawija i nawija – tymczasem za jego plecami rączka Macochy wędruje w moim kierunku. I z góry opada na Wacka zamienionego w lufę. Nic nie robi tylko tak trzyma i uśmiecha się:
- Och, Dick – szepcze – jaka fajna zakładka.
I w tym momencie Stary wjeżdża w dziurę na jezdni, dłoń Macochy osuwa się w dół i…
…i to wystarcza. Pocisk zostaje odpalony. Bum! Bum!
Kiedy dochodzę do siebie, słyszę głos starego:
- Poza tym to dobrze, że Dick czytasz te medyczne książki, bo dzięki temu wzrasta czytelnictwo w naszym narodzie.
- Tak, tato.
O dwunastej przekraczamy granicę węgierską i wjeżdżamy do Chorwacji. Zatrzymujemy się zaraz za przejściem na parkingu przed sklepem bezcłowym, do którego z wywieszonym jęzorem biegnie Macocha:
- Może uda mi się kupić biustonosz w rozmiarze XXXXL – mówi znikając w środku budynku.
Stary tradycyjnie przysiada na krawężniku, otwiera plecak i zaczyna pacyfikować kanapki.
Tymczasem ja z Wackiem - który po przygodzie na tylnym siedzeniu w samochodzie wymaga zabiegów higienicznych – udaję się do łazienki. Przecież nie mogę podróżować z brudnym Wackiem po przepięknej ziemi chorwackiej!
Wjeżdżam do klopa na zapleczu stacji benzynowej i co ja widzę? Jakiś jełop przypiął rower do armatury nad umywalką. Gdyby nie to, że Gębacz w nocy przez telefon powiedział, że jest dopiero w Słowacji, pomyślałbym, że to on. Bo to, kurna, w jego stylu. Ale bez jaj. Ze Słowacji do Chorwacji na rowerze to się jedzie z tydzień.
Więc zbliżam się do umywalki i myślę, co kraj ot obyczaj. Może ci Chorwaci po prostu przypinają rowery w klozetach do armatury. No bo co, jeśli te fiuty z Anglii mogą samochodami jeździć lewą stroną pod prąd – to niby czemu Chorwaci nie mogliby przypinać rowerów do kranów?
Aby uszanować miejscowy obyczaj, wspinam się na rower. Siadam na siodełku i wkładam Wacka pod kran. Po czym dokonuję rytualnego obmycia.
Jednak nie dane jest mi dokończyć rozpoczętej czynności. Za moimi plecami gwałtownie otwieraj się drzwi od kabiny kibla.
Patrzę przez ramię i, kurna, z wrażenia Wacek opada mi na dno umywalki. W progu stoi Gębacz i zapina spodnie.
- Kurna, Gębacz, jakim cudem!?… Kosmici cię teleportowali?
Gębacz unosi głowę i zaczyna pęcznieć z dumy:
- Załapałem się wczoraj w nocy na stopa. No i mi się udało. Kierowca TIR jechał aż tutaj… Ale, Dick, co ty robisz?
O co mu chodzi?
- Jak to co?… Nie widzisz fiucie, że zgodnie z miejscowymi obyczajami myję sobie Wacka siedząc na rowerze.
- Takie tu są obyczaje?
Kurna, Gębacz od czasu jak się zapisał do Młodzieży Wszechpolskiej jest głupszy niż ustawa przewiduje! Nie łapie dowcipów. Wszystko bierze na poważnie. Tak że można mu wcisnąć każdy kit.
- Jasne. Tylko to jest obyczaj niepisany - mówię.
- Trochę kłopotliwy – zauważa Gębacz. - Ale jako członek Młodzieży Wszechpolskiej szanuję wszystkie niepisane obyczaje i tradycje narodowe. Więc na terytorium Chorwacji będę się mył tak, jak robią to miejscowi.
Oki. Wychodzimy z klozetu na rozgrzany do czerwoności parking. Gębacz ustawia się tyłem do autostrady, po której samochody śmigają w kierunku chorwackich plaż: fru!… fru!… I zaczyna swój program kabaretowy.
Wyjmuje z plecaka szkatułkę z czarnego drewna, następnie sięga do kieszeni. Stamtąd uroczyście dobywa srebrny kluczyk. Wkłada do dziurki. I… otwiera.
Na samym dnie, jak perła na dnie oceanu, leży włos.
- Gębacz, to jest ten włos łonowy, który połknąłeś?
- Tak… Piękny, nie?
- Skąd wiesz, że to włos Alicji?
- A niby kogo mógłby być?
Kurna, Gębacz ma taką krótką pamięć jak nasi politycy. Trzeba będzie sięgnąć do Instytutu Pamięci Narodowej i mu ją odświeżyć.
- No… Gębacz, nie udawaj niewiniątka… Na każdym rogu w mieście trąbią, że oprócz Alicji także Prezesinę wybudzałeś z hipnozy własnym językiem… Więc to może być włos Alicji albo Prezesiny .
Gębacz robi się czerwony jak burak. Swoją drogą do twarzy mu w tym kolorze. Pochrząkuje i dyplomatycznie sprowadza rozmowę na grząski grunt własnych przemyśleń:
- Mam głębokie przekonanie graniczącą z absolutną pewnością, że to jest włos Alicji. Takie rzeczy, podobnie jak miłość, po prostu się czuje… Dick, byłeś kiedyś zakochany?
Kurna, niech się zastanowię… No jak? Pewnie, że tak!
- Byłem. I ciągle jestem!
- Tak? – Gębacz wydaj się być zaskoczony. – A niby kogo kochasz?
- No Macochę.
- Nie o taką miłość mi chodzi… Matkę to każdy kocha. Ale wiesz… chodzi mi o dziewczynę.
Kurna, nawet mi się nie chcę tłumaczyć jełopowi moich skomplikowanych i delikatnych związków z Macochą. To nie na głowę Gębacza.
Więc nic nie mówię, tylko sięgam po włos na dno szkatułki. Chcę sprawdzić do kogo należy. W końcu dotykałem zarówno włosów łonowych Alicji, jak i Prezesiny.
Kiedy trzymam go już w ręku, widzę, że Gębacz sinieje. Przez zaciśnięte gardło syczy w moją stronę:
- Dick… odłóż go natychmiast!
Co to, kurna, relikwia, czy jak? I gdy się zastanawiam nad tym problemem teologicznym, łagodny podmuch wiatru unosi włos z moje dłoni. Włos zawisa w rozgrzanym powietrzu na wysokości trzech metrów nad ziemią i sobie frunie powolutku nad parkingiem.
W tym momencie zaczyna się drugi punkt w programie kabaretowym Gębacza. Tym razem dla szerszej publiczności. Oprócz mnie obserwuje go Stary z kanapką w dłoni, Macocha w nowym biustonoszu, pracownik stacji benzynowej oraz ekspedientki ze sklepu bezcłowego.
A jest na co popatrzeć.
Gębacz próbuje doskoczyć do frunącego w powietrzu włosa łonowego. Wybija się z obu nóg i skaczę w górę. Adam Małysz – tyle że bez nart.
Kurna, nikt, oprócz mnie, nie kapuje o co biega z tym skakaniem Gębacza. Patrzą na niego jak na wariata. A ten jak gigantyczne jojo skacze po całym parkingu.
No jaja jak berety!
I kiedy już Gębacz prawie go ma, nagle zawiewa prawy boczny wiaterek – wiecie, taki co to zawsze Małyszowi wieje w oczy – i sru włosem w kierunku wysuszonych chorwackim słońcem wzgórz:
- Kurwa, Dick, on odfruwa! – krzyczy Gębacz i wsiada na rower… I JEBUDU jednośladem przez obsiane pszenicą pole za włosem w kierunku wzgórz.
Kurna, nawet mu nie zdążyłem powiedzieć, że jakby chciał drugi taki włos, to nie ma sprawy. W każdej chwili mogę mu załatwić. Przecież u Alicji cały czas mam otwarty kredyt na strugania ryśka. Więc przy okazji mogę mu skołować jednego włosa…
- Gdzie on pojechał? – pyta oniemiały Stary, patrząc na Gębacza, który na rowerze zapiernicza w dół przez pszenicę chyba ze sto na godzinę.
- Na skróty.
Stary gwałtownie wstaje z krawężnika. W jego oku widzę błysk – czyżby chciał się ścigać z Gębaczem?
- Pakujmy się do wozu. I jedziemy. Nie może być tak, że ten szczyl na rowerze szybciej zajedzie nad morze niż my samochodem. Koniec z tymi ciągłymi postojami – zarządza Stary.
Wsiadamy do naszego bolidu marki fiat 126p i ruszamy z kopyta.
Fru! na autostradę. Stary wrzuca czwórkę. Gaz do dechy. Prędkość zapiera nam dech w piersiach. Wiatr rozwiewa włosy. A na liczniku 105 na godzinę w porywach.
I kiedy tak szybujemy z mocnym postanowieniem, że zatrzymamy się dopiero nad Adriatykiem - nagle z lewej mija nas Toyota.
To Prezes, Prezesina i Alicja. Dogonili nas – a nawet przegonili. Ich samochód zjeżdża przed nami na lewy pas i migaczami daje jakieś tajemne znaki:
- O co chodzi? – zastanawia się Stary.
- Może nie mamy powietrza w kołach – sugeruje naiwnie Macocha.
- Dick, weż komórkę i zadzwoń do nich – mówi w końcu Stary, ocierając pot z czoła.
Wykręcam do Alicji, ale telefon odbiera Prezesina:
- Dickuś, jak to miło, że dzwonisz! Dzisiaj rano uciekłeś mi tak, że chyba się powinnam obrazić… Ale wspaniałomyślnie ci wybaczam…
W tle tego ple-ple Prezesiny słyszę głos Prezesa, który krzyczy:
- Powiedz im, kurwa, że przy pierwszej okazji zjeżdżamy z autostrady w prawo!
Wyłączam komórę i przekazuję tą radosną nowinę wszystkim obecnym. Stary drapie się po głowie:
- W prawo? Nie rozumiem… Po co?
- Może to jakiś skrót – sugeruje naiwnie Macocha.
Kilometr dalej zjeżdżamy za Toyotą w prawo. I… lądujemy pięć metrów poniżej poziomu autostrady na jakimś zadupiu Europy, obok pola obsianym kukurydzą.
- To mi nie wygląda na skrót – mówi pod nosem Stary i wysiada z samochodu. – Panie Prezesie… Dlaczego tutaj się zatrzymaliśmy?
Oto jest pytanie – jak mówił Hamlet.
Ale Prezes nie raczy odpowiedzieć. Rozsuwając rozporek, pędzi między kukurydzę.
Kurna! Zjechaliśmy tylko dlatego, bo chciał się odlać! Paranoja. Rozglądam się na boki i…
…i widzę to samo, co Stary, który łapie się za głowę. Kurna! Wprawdzie jest zjazd z autostrady – ALE NIE MA WYJAZDU!
Po drugiej stronie, tam gdzie powinien być wyjazd – stoi koparka i grupa robotników, którzy pokazują na nas palcami. Po czym zaczynają się śmiać. Wyjazd zamierzają oddać do ruchu dopiero w listopadzie. Na razie leją beton pod fundamenty.
No to jesteśmy ugotowani – załamany siadam na ziemi i kątem oka widzę, że…
…że poboczem autostrady jak strzała w locie przemyka Gębacz…
…fru!… i już go niema.
Kurna, mogłem pojechać rowerem. Byłoby szybciej. I już mam się całkiem załamać, gdy do moich uszu dociera propozycja nie do odrzucenia:
- Chodź, Dick, poszukamy drogi – mówi Alicja i puszcza do mnie perskie oko.
No to chodźmy…
Rano o dziewiątej pobudka. Zwijamy obóz i dalej w drogę. Do Chorwacji.
Przed wyjazdem biegnę do klozetu, żeby mieć pusty pęcherz przed podróżą. Wpadam do środka. I, kurna, co ja widzę? Przy pisuarach Prezes. Niech to szlag trafi! Nie lubimy się od pamiętnej imprezy w naszym domu, kiedy wyjąłem korek w wannie, co spowodowało, że penis Prezesa zaklinował się w odpływie. Wprawdzie topór wojenny na czas wakacji został zakopany, ale niezbyt głęboko.
Kurna, niestety na polu namiotowym jest tylko jeden klozet, więc nie ma wyjścia. Staję obok Prezesa i wartkim strumieniem oddaję mocz do pisuaru.
Grubas odwraca głowę i zazdrosnym spojrzeniem patrzy w moją stronę. Kurna, co jest grane? Czyżby Prezes był homosiem?
- Ja w twoim wieku też tak sikałem – mówi. - Raz dwa i po sprawie. A teraz po kropelce: kap, kap, kap… Jakbym sikał klejem superglu… Wiesz, Dick, ile ja czasu dziennie tracę stojąc przy pisuarze?
- Nie orientuje się panie Prezesi…
- Średnio cztery i pół godziny na dobę… Ale to jeszcze pół biedy… Przez tą moją powiększoną prostatę to mi, kurwa, Dick, nie staje…
No to już się wyjaśniła sprawa, dlaczego Prezesina ciągle chodzi napalona.
- Dick, dam Ci dobrą radę. Korzystaj z życia, póki jesteś młody, bo później powiększy ci się prostata i dupa zbita.
- Tak jest, panie Prezesie – mówię, otrzepując dziarsko Wacka nad pisuarem.
- Tylko na jedno musisz uważać – mówi Prezes wykapując z siebie kropelkę moczu. – Uważaj podczas tego ciupciania, żeby nie zarazić się wirusowym zapaleniem cewki moczowej, tak jak to miało miejsce w moim przypadku… Jeden skok w bok podczas delegacji i, kurwa, skutki tego po latach są takie, że mam prostatę wielką jak arbuz.
No nie, kurna, myślę sobie – nawet sympatyczny ten Prezes. Daje młodemu człowiekowi takie praktyczne rady. Może niepotrzebnie wtedy wyjąłem ten korek z wanny. Ale zanim domyślałem sobie tą myśl do końca, grubas otworzył swoją wielką gębę hipopotama i zerwał cienką nić porozumienia międzypokoleniowego:
- I jeszcze rzecz najważniejsza. O której powiem na samym końcu, żebyś sobie nie zapomniał podczas tych naszych wakacji… – tutaj Prezes na chwilę zamilkł, żeby wydusić ze swojego fiuta kolejna kropelkę.
- Tak, słucham, panie Prezesie…
- Możesz ciupciać gdzie chcesz i ile chcesz. Możesz posuwać dziurki od klucza i dziury w deskach po sękach. Możesz to robić z zabezpieczeniem albo bez… To twoja sprawa… Ale , kurwa, szczylu o jednym musisz pamiętać zawsze i wszędzie. TRZYMAJ SIĘ Z DALA OD MOJEJ ALICJI I OD MOJEJ ŻONY! BO JAK SIĘ DOWIEM, ŻE COŚ WAS ŁĄCZY, TO CIĘ ZA JAJA POWIESZĘ NA SŁUPIE TELEGRAFICZNYM!
Ja pierniczę – wybiegam w popłochu z klozetu. Ten Prezes to świr. I do tego impotent. Biegnę do samochodu. Po drodze mijam Prezesinę, która łapie mnie w locie:
- Hej, Dickuś, skarbie, gdzie tak pędzisz jak Struś Pędziwiatr… Słuchaj, Dick, czy mogłabym tak jak ostatnio pojechać z tobą na tylnym siedzeniu waszego malutkiego, ale jakże przyjemnego, samochodziku?
Wyrywam się z objęć Prezesiny i pędzę dalej polem namiotowym w stronę naszego malutkiego, ale jakże przyjemnego samochodziku marki fiat 126p.
- Hej Dick, gdzie tak pędzisz na złamanie karku – staje na mojej drodze Alicja. – Przepraszam za to, co się wydarzyło w nocy. To było idiotyczne, że pomyliły mi się w ciemnościach
rurki… Ale wiesz, możemy to powtórzyć w każdej chwili…
Omijam Alicję stojącą na ścieżce i biegnę dalej. Dopadam samochodu, wciskam się na tylne siedzenie i mówię do starego:
- Tato, odpalajmy maszynę.
Stary unosi prawe oko z nad mapy samochodowej. Patrzy na mnie jak na wariata.
- Ktoś cię goni?
- Nie, ale…
Na szczęście w tym momencie do dyskusji włącza się Macocha, która stoi przed samochodem i przegląda jedyną lekturę, którą zabrała sobie na całą podróż - czyli gazetę z programem TV:
- Jedźmy, tak jak mówi Dick, bo znowu do nas przysiądzie się Prezesina i trzeba będzie przepakować bagaże.
Ten argument przekonuje Starego.
Powolutku wytaczamy się z pola namiotowego. Uff… im dalej od tego świra Prezesa tym lepiej. Przy wyjeździe stoi słup telegraficznym. Chyba z cztery metry wysokości. Kurna, nie chciałbym na nim wisieć powieszony za… Brr… Na samą myśl mój Wacek kurczy się do rozmiarów ziarenka piasku.
W tym momencie, patrząc na słup, uroczyście ślubuję, że już nigdy więcej nie dotknę Prezesiny ani Alicji. Chromolę! Po co mi to? Czy nie lepiej uprawiać bezpieczny sex? Bez ryzyka wejścia w bezpośredni kontakt ze zwichrowanym Prezesem. Bez groźby zarażenia się przewlekłym wirusowym zapaleniem cewki moczowej, po którym człowiekowi prostata rozrasta się do wielkości arbuza. No, kurna!
Od tej chwili postanawiam uprawiać podczas wakacji tylko bezpieczny seks z moją kochanką – czyli prawą dłonią.
Tylko nie wiem, czy w tym wytrwam.
Są różne drogi. Ułożone z kostki brukowej, asfaltowe, lokalne i międzynarodowe. Ale też są takie drogi, które prowadzą człowieka na manowce. Nie wiem, jakiej drogi chciała szukać Alicja, ale jedno jest pewne: ZABŁĄDZILIŚMY.[/size]
Za polem kukurydzy skręciliśmy w prawo, potem poszliśmy w lewo, potem znowu w prawo… No i wiecie, gdzie jesteśmy teraz? Na zielonej trawce obok oczka wodnego. A po jego drugiej stronie stoi słup telegraficzny, którego cień przypomina szubienicę. [/size]
Ktoś powie: no i co z tego?[/size]
No kurna to, że jeszcze tego samego dnia rano ślubowałem, że podczas wakacji nie będę dotykał Alicji. Prezes mnie ostrzegał, że jak ją dotknę, to mnie powiesi za jaja na słupie telegraficznym.[/size]
A co ja robię? Leżę obok Alicji na trawce obok oczka wodnego i palcem prawej dłoni sunę jak wagonik kolejki wąskotorowej po jej prawej nodze. Czy to nie jest dotykanie? Czy to nie jest łamanie raz złożonego ślubowania? Czy to nie jest kuszenie losu?[/size]
Jest![/size]
No i co z tego. Kto by się tym przejmował. Mój palec za radą Wacka - wbrew logice – sunie jak samobójca po gorącej nodze Alicji, która udaje, że się opala. Od tego opalania jest gorąca jak żelazko. Mojemu zwiadowcy najwyraźniej to nie przeszkadza. Najpierw wsuwa się w cień sukienki, a potem udem krok za kroczkiem zbliża się do źródła ciepła. Przekracza cienką czerwoną linię brzegu majtek i zanurza się w lesie tropikalnym, gdzie wilgotność powietrza wynosi 100%. Prawdziwe piekiełko. Ale cóż to dla mojego palca, gdy tajemnica zaginionej arki jest na wyciągnięcie dłoni. Niczym nieustraszony Indiana Jones przedziera się w głąb dżungli. Jeszcze nigdy nie był tak głęboko. Sunie mokradłami i…[/size]
… i Alicja łapie mnie przez materiał sukienki za nadgarstek:[/size]
- Dick, musisz uważać…[/size]

Oki. Już przerabiałem ten scenariusz kiedyś z Macochą, więc jestem zabezpieczony na każdą okoliczność. Prezerwatywy teraz noszę w każdej kieszeni. Do tego w portfelu. W legitymacji szkolnej. Oraz pod wkładką w lewym adidasie. Więc moja droga nagrzana do czerwoności Alicjo bez obawy… Wyjmuję gumkę z tylnej kieszeni i zakładam na Wacka…[/size]
- Dick…[/size]
- Tak?[/size]
- Co ty robisz?[/size]
- Zakładam gumkę.[/size]
- Po co?[/size]
- Jak to po co? Przecież mówiłaś, że musze uważać.[/size]
- Głuptasie – śmieje się Alicja. – Źle mnie zrozumiałeś.[/size]
- Jak to źle?[/size]
- No musisz uważać, z tym paluszkiem w środku. Bo pamiętasz, mówiłam ci w nocy. Dwa miesiące temu zapisałam się do Klubu Dziewic. I nie chciałabym stracić dziewictwa w taki głupi sposób.[/size]
To znak opatrzności – myślę sobie zdejmując z Wacka ubranie. Opatrzność w ten sposób próbuje mi przypomnieć o ślubowaniu. Odsuwam się od Alicji. I wszystko jest na najlepszej drodze do tego, abym się opamiętał. Abym dotrzymał raz złożonego ślubowania. I abym nie zginął z rąk Prezesa. Ale w tym momencie Alicja - niczym biblijna kusicielka Ewa w raju – zwraca się do mnie z propozycją nie do odrzucenia:[/size]
- Dick, jest tak gorąco… Może się wykąpiemy nago w tym oczku wodnym.[/size]
I wiecie, co ja niepomny na znaki opatrzności, kurna, mówię:[/size]
- Super pomysł![/size]
No i zrzucamy ciuszki. Po czym biegniemy do wody w stroju Adama i Ewy, nie zwracając uwagi na to, że cień słupa telegraficznego najwyraźniej ma kształt szubienicy.[/size]
Wow! Fajnie jest się kąpać z nagą laską w takim oczku wodnym pod tym zajebiście gorącym chorwackim słońcem.[/size]
- Och, Dick – szepcze Alicja, przytulając się do mnie w wodzie – szkoda, że nie jesteś moim mężem, bo bym ci się oddała.[/size]
Moja dłoń pod powierzchnią wody opada na pośladki Alicji. A mój głos niczym wąż na drzewie dobrego i złego kusi ją:[/size]
- Może złamiesz to swoje ślubowanie?[/size]
- Och, Dick. Ja nigdy nie łamię uroczyście złożonych ślubów…[/size]
… nie kończy zdania - zaczynamy się całować. Namiętnie. Z języczkiem. Kurde, może jednak coś z tego będzie… Dłoń Alicji osuwa się pod powierzchnię wody i opada na Wacka, który udaje morsa. Robi się gorąco. Bardzo gorąco. Żeby tylko woda się nie zagotowała! Chwilę później wstrząśnięty i zmieszany Wacek jest już między udami Alicji. Gdzieś na obrzeżu świadomości błyska mi ostrzegawczy napis: GUMKI ZOSTAŁY NA BRZEGU! Chromolić gumki. Drugi raz może się nie powtórzyć taka sytuacja. Alicja w moich ramionach jest mięciutka jak plastelina. Ujmuję ją dłońmi od tyłu za pośladki i celuję Wackiem w środek tarczy…[/size]
I w tym samym momencie, ponad ramieniem Ali, kątem oka na brzegu widzę trzy postacie. Stoją pod słupem telegraficznym. Pieprzeni chorwaccy podglądacze! Odrywam się od Alicji i dopiero teraz widzę dokładnie – to nie są Chorwaci! To Prezes, Prezesina, Macocha i Stary. W komplecie.[/size]
Zamieram w bezruchu.[/size]
Zapada przysłowiowa biblijna cisza, w której Prezes spod słupa telegraficznego gapi się na mnie oczami pełnymi niepohamowanego gniewu. Kurna – to są oczy Kaina![/size]
Oczami wyobraźni widzę mały kopczyk usypany pod słupem. To mój grób. Na tabliczce jest napisane: TUTAJ LEŻY DICK, KTÓRY NIE DOTRZYMAŁ ŚLUBOWANIA I DLATEGO ZGINĄŁ ŚMIERCIĄ TRAGICZNĄ, POWIESZONY ZA JAJA NA TYM OTO SŁUPIE TELEGRAFICZNYM.[/size]
I w tej złowrogiej ciszy nagle rozlega się radosny krzyk Prezesiny:[/size]
- Dick, co za super pomysł, żeby się kąpać nago! Ja też uwielbiam nudyzm![/size]
I zwariowana Prezesina zrzuca z siebie ciuszki, po czym goluteńka wpada do wody. Dociera na środek oczka wodnego, gdzie stoimy z Alą, i obejmuje mnie z drugiej strony.[/size]
Nie! Nie! Nie! Tylko nie to![/size]
Teraz jestem pogrzebany na amen. Równocześnie dotykam dwóch kobiet Prezesa. Do tego jeszcze jedna z nich pod wodą trzyma mnie za trzęsącego się ze strachu Wacka.[/size]
Unoszę wzrok i patrzę w stronę Prezesa. Może stanie się jakiś cud. Może z jasnego nieba trzaśnie w niego piorun. Może zakrztusi się śmiertelnie śliną. Może… Błagam niech mu się coś stanie![/size]
I… Kurna, Prezes robi się na brzegu jakiś mniejszy! Co jest grane? Jakby wypuścili z niego powietrze. I nagle: JEBUDU! Zemdlony grubas wali cielskiem wieloryba o glebę. Nad ziemią unosi się obłok kurzu.[/size]
Gość nie wytrzymał widoku w oczku wodnym – i odwalił kitę![/size]
- Zemdlał – mówię radosnym głosem do Prezesiny. – Kurna, zemdlał![/size]
Prezesina lekceważąco macha ręką i krzyczy w stronę brzegu:[/size]
- Proszę mu tam zrobić sztuczne oddychanie. A my tu sobie z Dickiem trochę popływamy.[/size]
No kurna, opatrzność czuwa nade mną w Chorwacji.[/size]
A nad Prezesem nie.[/size]
Bardzo lubię Chorwację.[/size]
Są dwa miejsca, w których mój Wacek potulnieje. Jedno to poczekalnia przed gabinetem dentystycznym. Drugie to kostnica.[/size]
Siedzimy w piątkę na drewnianej ławie przed metalowymi drzwiami, za którymi znajduje się Prezes. Nikt nic nie mówi. Cisza jak w grobie. Tylko siedzimy i gapimy się w te drzwi.[/size]
Kurna, zastanawiam się, jak my przetransportujemy zwłoki Prezesa do Polski? W bagażniku? Może dadzą nam trumnę – którą później odeślemy im pocztą? Tylko czy będą mieli taki rozmiar? Kurna, trumna dla Prezes musi mieć rozmiar XXXXL – tak jak miseczki biustonosza Macochy.[/size]
Ale nie gaśmy przedwcześnie ogarka świeczki nad nie zakopanym grobem…[/size]
Korytarzem do metalowych drzwi zbliża się dwóch chorwackich łapiduchów w maskach chirurgicznych na twarzy i z jakimiś obcęgami. Wchodzą.[/size]
- A mieli mu tylko zmierzyć ciśnienie – lamentuje Macocha.[/size]
Prezesina lekceważąco macha dłonią:[/size]
- Nie ma co się przejmować. On już cztery razy umierał… – w tym miejscu swojej wypowiedzi Prezesina wymownie patrzy w górę. – Ale chyba tam go nie chcą.[/size]
A problemy zdrowotne Prezesa – jak pamiętacie - zaczęły się nad oczkiem wodnym, gdzie Prezes padł zemdlony pod słupem telegraficznym.[/size]
Wprawdzie Stary błyskawicznie go reanimował. I wydawało się, że wszystko będzie dobrze. Ale kiedy Prezes zobaczył mnie po raz kolejny, znowu mu skoczyło ciśnienie do 200 na sekundę i fyrtnął koziołka.[/size]
Więc Stary znowu go musiał reanimować. A ja – nauczony doświadczeniem – usunąłem się Prezesowi z oczu.[/size]
I potem wszystko było pięknie. Znaleźliśmy boczną drogę, którą udało nam się dotrzeć do Zagrzebia, gdzie postanowiliśmy coś zjeść. [/size]
Zajeżdżamy przed MacDonalda. Wysiadamy na parkingu. I kurna zaczyna się powtórka z rozrywki.[/size]
Głupi Prezes zamiast patrzeć pod nogi, bezczelnie patrzy w moją stronę. Czerwieniej mu gęba. I fru… leży z kopytkami w górze przed wejściem do MacDonalda.[/size]
Zanim dopadł do niego Stary, żeby go zreanimować, panienka od hamburgerów wykręciła numer na pogotowie. I chwilę później pojawiły się chorwackie łapiduchy. Zrobili mu w karetce EKG, które wykazało, że wszystko jest OK.[/size]
Więc go wypuszczają z tyłu karetki. Na wszelki wypadek schowałem się w budynku i obserwuje cała scenę zza szyby, popijając przepysznego milk shake’a o smaku czekolady. Grubas robi krok, rozgląda się i nagle – nie wiem jakim cudem – nasze spojrzenia krzyżują się nad parkingiem … I znowu Prezes wali cielskiem o glebę – a jego kopytka sterczą w górze.[/size]
No i w ten sposób znaleźliśmy się wszyscy na izbie przyjęć w szpitalu.[/size]
Wiecie, co jest najgorsze? To, że chyba tylko ja wiem, co dolega Prezesowi. Po prostu nie może na mnie patrzeć! I ta jego awersja ma podłoże psychologiczne. Nie wiem – może by wystarczyło, gdyby mu dali łyżeczkę neospasminy na uspokojenie.[/size]
Chętnie bym powiedział to tym łapiduchom, co to uwijają się wokół prezesa - ale, kurna, nie umiem po chorwacku.[/size]
No więc siedzimy przed tymi metalowymi drzwiami w grobowej ciszy i nagle…[/size]
…i nagle w tej ciszy zza drzwi dobiega nas upiorny krzyk Prezesa. Wszyscy podrywamy się na równe nogi. W tej samej sekundzie drzwi się otwierają. Ze środka wychodzi dwóch łapiduchów w maskach na twarzy. Jeden z nich zbliża się do Prezesiny i wręcza jej zakrwawiony ząb.[/size]
Ja pierniczę![/size]
Ci idioci wyrwali mu ząb - zamiast dać coś na uspokojenie![/size]
O 20-tej lądujemy na polu namiotowym pod Zagrzebiem. To nie planowana przerwa w podróży spowodowana złym stanem zdrowia Prezesa.[/size]
Jest już z nim lepiej. Po tym jak mu wyrwali zęba ma lepsze chłodzenie w jamie ustnej. No i chyba się połapał, że ciśnienie skacze mu na mój widok. Więc teraz, jak się pojawiam na horyzoncie, odwraca głowę w bok.[/size]
Chyba mam grubasa z głowy.[/size]
Leżę sobie w namiocie i myślę o minionym dniu. Sporo się działo. Rano ślubowałem, że będę uprawiał bezpieczny seks. Potem złamałem śluby w oczku wodnym. No i ta sytuacja z Prezesem. Krzyki ojca. Wymówki Macochy. Paranoja![/size]
A wszystko przez to, że nie jestem konsekwentny. Kurna, Dick, nie można Ci ufać! Ślubujesz a później łamiesz śluby. Kto tu rządzi? Ty? Czy Wacek ze swoim ptasim móżdżkiem ukrytym w napletku?[/size]
Gdy tak się samo lustruję, odzywa się komóra w mojej kieszeni. To SMS. Od Alicji:[/size]
„Dick, mój ojciec, aby zapobiec naszym nocnym spotkaniom przykuł mnie do rurki w naszej przyczepie kampingowej. Jestem uziemiona… Och, Dick, marzę o tym, żebyśmy znowu popływali w oczku wodnym. Pa.”[/size]
Przykra sprawa. Gdybym był rycerzem, powinienem pójść i uwolnić Alicję. No ale, kurna, nie jestem rycerzem. Niestety nie jestem również bohaterem. My nick is Dick. A nie My name is James Bond. Więc odkładam komórę i wraca do przerwanego wątku moich nocnych przemyśleń…[/size]
Ale nie jest mi pisane, aby w nich się zagłębić…[/size]
…bo znowu dostaję SMS-a. Tym razem od Prezesiny:[/size]
„Dick, tragiczna wiadomość. Prezes założył mi pas cnoty. W związku z tym nie pojawię się dzisiejszej nocy w twoim namiocie, jak to sekretnie planowałam. Pa, rozkoszniaczku, świetnie się z tobą pływało w oczku wodnym.”[/size]
Odkładam komórę i czuję, że mi się jakoś smutno zrobiło. Kurna, Dick, skąd ten smutek? Czyżbyś wbrew logice i ślubowaniu liczył na nocny seks z Prezesiną albo Alicją? A może to jest smutny Wacek, a nie ty, Dick?[/size]
Gdy tak myślę o tym wszystkim, do moich uszu dociera jakieś szuranie przy wejściu do namiotu. Co jest, kurna? Czyżby węgierskie bobry bez paszportów przekroczyły granicę z Chorwacją?[/size]
-Dick – słyszę szept z zewnątrz. – Wpuść mnie.[/size]
-A kim jesteś? – pytam również szeptem.[/size]
-To ja, Macocha.[/size]
Aaa… to proszę bardzo![/size]
Jak już wspominałem, mieszkam w mini jedynce. To jakiś pieprzony namiocik dla dzieci do zabawy w Indian! Więc kiedy Macocha wtarabaniła się do niego ze swoim biustem XXXXL – jest tu jak w samochodzie, w którym otwarły się poduszki powietrzne po teście zderzeniowym. Ledwo zipię. Ze wszystkich stron otacza mnie mięciutkie ciało skropione wodą kwiatową Czar Nocy. [/size]
Wiecie, czego kurna człowiekowi w takiej sytuacji najbardziej brak? Już słyszę, że wszyscy erotomani szepczą zdanie: SEKSU Z MACOCHĄ. Guzik prawda. TLENU![/size]
Ale kurna, kogo to obchodzi![/size]
Macocha zajmuję bojową pozycję i rozpoczyna wymówki:[/size]
-Dick, pofatygowałam się tutaj do Ciebie, bo jest mi bardzo smutno…[/size]
Czyżby Stary umarł? Kurna, jeśli w ciągu najbliższych 30 sekund nie uda mi się zaczerpnąć tchu, to pójdę jego śladem. I wtedy Macocha będzie miała podwójny powód do smutku.[/size]
-…bardzo mnie martwi to, że swoje młode siły trwonisz na te dwie chude suki!… Czy ty wiesz, Dick, że moje serce zostało dzisiaj złamane, kiedy zobaczyłam cię nagiego z tą stukniętą Alicją w oczku wodnym?!… Nie masz litości dla swojej Macochy, z którą nomen omen prowadzisz miłosną grę od chwili, gdy hajtnęłam się z twoim ojcem…[/size]
Ile człowiek może przeżyć bez tlenu? Bez jedzenia podobno miesiąc. Bez wody tydzień. Ale, kurna, bez tlenu to ja tu się wykończę w pięć minut![/size]
-Dick, czy ja Cię już nie podniecam?… No powiedz?[/size]
Chętnie bym powiedział, ale się duszę. A nie jestem tak wszechstronny, żeby wykonywać te dwie czynności równocześnie. Więc tylko cichutko charczę.[/size]
-Co? Nawet nie chcesz ze mną mówić?… Dobrze sama sprawdzę…[/size]
Mój nie dotleniony mózg resztkami sił rejestruje ruchy obcych wojsk w rejonie mojego rozporka. Macocha rozsuwa zamek w moich spodniach i wyjmuje ze środka zemdlonego Wacka.[/size]
-No tak – komentuje płaczliwym głosem Macocha. – Już cię nie podniecam. Nic nie musisz mówić… Wszystko jasne![/size]
Ależ mamo – chciałbym powiedzieć – to nieprawda! Kiepski wygląd Wacka w chwili obecnej jest jedynie wynikiem śmiertelnych procesów chemicznych zachodzących w moich organizmie. W żadnym wypadku nie jest to wyraz mojej seksualnej niechęci.[/size]
Chciałbym krzyknąć: MACOCHO JESTEM FOREVER FOR YOU![/size]
Chciałbym wyznać: I LOVE YOU![/size]
Ale nie mam siły. Umieram. To mój ostatni post na blogu. Epitafium. Już nigdy nic nie napiszę…[/size]
Ale swoją drogą to piękna śmierć. Umieram zaduszony biustem XXXXL, o który przecież cały czas marzyłem![/size]
I w tej tragicznej chwili – nawet człowiek nie może sobie spokojnie umrzeć! – z drugiej strony namiotu słyszę Starego:[/size]
-Dick?[/size]
Macocha pod wpływem głosu z zewnątrz kurczy się ze strachu, dzięki temu do moich płuc dociera malutki hauścik drogocennego powietrza.[/size]
-Dick, śpisz? Obudź się![/size]
I w tej samej chwili słyszę szept Macochy:[/size]
-Musisz do niego wyjść, bo jak zobaczy, że tu jestem, zabije nas obydwoje.[/size]
To fakt![/size]
Śmierć na człowieka czyha na każdym rogu. Po prostu wieczna wojna. Nie zastanawiając się wiele, resztkami sił wyczołguję się z namiotu. Po wyjściu, nawet nie mam siły, żeby podnieś się z czworaka. Kurna, człowiek na co dzień nie zdaje sobie sprawy z tego, jak mu jest potrzebny tlen. Szerokimi ustami łapię powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg.[/size]
-Co ci jest? – pyta stary.[/size]
-Nic. Po prostu zapomniałem sobie poodychać przed snem. I teraz się wentyluję.[/size]
-Dick, nie czas na głupoty. Zbieraj się. Jedziemy.[/size]
-Co się stało?[/size]
-Macocha przepadła. Trzeba będzie sprawdzić wszystkie kluby go go w mieście.[/size]
Kurna, co za noc![/size]
-A mogłem ją przykuć do rurki w namiocie! – mówi stary, odchodząc w stronę samochodu. – Byłby święty spokój.[/size]
Są różne misje. Niemożliwe, proste jak drut i porąbane na maksa. Nasza misja należy do tej trzeciej kategorii. No bo, kurna, niby jak możemy znaleźć Macochę w klubach go-go, skoro została w moim namiocie?[/size]
Bez sensu.[/size]
Tyle że nie mogę o tym powiedzieć Staremu.[/size]
Więc jedziemy w noc ciemną. Światła naszego malucha kroją gorące chorwackie powietrze. Z radia leci jakieś miejscowe disco-polo. I w tym klimacie jak z kiepskiego melodramatu Stary puszcza farbę. Zaczyna się zwierzać:[/size]
- Dick, kiedyś zadałeś mi pytanie, gdzie spotkałem Macochę… Nie odpowiedziałem ci, bo było mi wstyd… A prawda jest tak, że poznałem ją podczas grupowej psychoterapii…[/size]
O kurna! Więc nie tylko Prezes jest zwichrowany. Jeszcze Stary i Macocha. No po prostu LOT NAD KUKUŁCZYM GNIAZDEM 2![/size]
- … po tym, jak rozstałem się z twoją biologiczną matką, musiałem skorzystać z porady psychiatry. W podobnej sytuacji była Macocha. Właśnie rozpadł się jej długoletni związek małżeński z dżokejem… Widzisz, Dick, w życiu każdego człowieka są takie chwile, kiedy za wszelką cenę próbuje się uciec od rzeczywistości. W moim wypadku, żeby zapomnieć o nieudanym związku i zredukować stres, zacząłem zaglądać do kieliszka. Tymczasem Macocha ze stresem radziła sobie tak, że całymi nocami aż do utraty tchu tańczyła w klubach go-go przy rurce… A ty, Dick, jak radzisz sobie ze stresem?[/size]
No tradycyjnie. Strugam ryśka aż do utraty tchu. Ale, kurna, niby co to obchodzi starego? Każdy sobie redukuje stres jak umie. Więc tylko mówię:[/size]
- Na stres dobrze mi robi żucie miętowej gumy.[/size]
- To bardzo dobry sposób. Tylko żuj bez cukru, bo sobie zęby popsujesz…[/size]
- Racja, tato… Przerzucę się na suger free.[/size]
I chwilowo zadowolony stary kiwa z aprobatą głową, po czym kończy swoje zwierzenia:[/size]
- Z Macochą jest tak, że jak jest w stresie, to zamiast żuć gumy, chce jej się tańczyć przy rurce… I myślę, że ta podróż, tyle kilometrów, tak ją zestresowała, że gdzieś poszła sobie zatańczyć…[/size]
Patrzę na Starego. I myślę, kurna, że ta historyjka, którą mi opowiedział, nawet by się trzymała kupy, gdyby nie to, że Macocha została w namiocie.[/size]
- Tato – odzywam się. – Myślę, że Macocha została na polu namiotowym…[/size]
- Tak myślisz?[/size]
- Pewnie poszła na spacer…[/size]
- W środku nocy? Oszalałeś?[/size]
- Albo do toalety…[/size]
- Rzeczywiście… w damskiej toalecie nie sprawdzałem.[/size]
- Myślę, że Macocha jest już w namiocie i zastanawia się, gdzie jesteś…[/size]
- O Boże! Gotowa się zestresować – mówi stary i naciska stopą na hamulec…[/size]
… pisk opon, gwałtowny zakręt na środku ulicy, klaksony wkurwionych Chorwatów w samochodach za nami – i wracamy z powrotem na pole namiotowe.[/size]
Po drodze w duchu gratuluje sobie, że tak sprawnie udało mi się przekonać Starego. Brawo, Dick! Mistrzowskie posunięcie.[/size]
Niestety po przyjeździe na pole namiotowe, kurna, ma miejsce nieprzyjemny zgrzyt. Oraz zwrot akcji o 180 stopni.[/size]
Wbrew temu co mówiłem, Macochy nie ma ani w namiocie Starego, ani w moim, ani w damskiej toalecie… No i Stary zaczyna się pluć:[/size]
- Dick, ośle dardanelski, ostatni raz cię posłuchałem!… Wsiadaj do wozu. Jedziemy z powrotem![/size]
I znowu jedziemy w noc ciemną. Światła naszego malucha kroją gorące chorwackie powietrze. Z radia leci jakieś miejscowe disco-polo. I w tym klimacie jak z kiepskiego melodramatu brakuje tylko tego, żeby się zwierzał Stary. Ale on milczy jak grób. Tylko nerwowo zaciska dłonie na kierownicy. Na kilometr widać, że nie radzi sobie ze stresem.[/size]
W przeciwieństwie do Macochy.[/size]
Zajeżdżamy przed Club GO GO, który odnajdujemy tuż za rogatkami Zagrzebia. Wchodzimy do środka blaszanej budy. A tam przed estradą z rurką tłum kierowców TIR-ów klaszcze w dłonie. W rytm tego klaskania zupełnie naga Macocha wykonuje taniec brzucha.[/size]
Trzeba przyznać, że Macocha ze stresem radzi sobie profesjonalnie. No i widowiskowo. Aż się same ręce składają do klaskania.[/size]
Ale Stary swoim zwyczajem psuje zabawę. Ściąga Macochę z estrady i każe jej się ubrać. Kierowcy przestają klaskać. Zapada nieprzyjemna cisza. Na szczęście zanim kierowcy TIR-ów ustalili w jaki sposób zlinczować Starego – udaje nam się opuścić CLUB GO GO.[/size]
Kiedy już siedzimy w samochodzie, zawstydzona Macocha, popatrując na mnie spod swoich zajebiście długich rzęs, mówi:[/size]
- Musiałam sobie zatańczyć, bo byłam straszenie zestresowana.[/size]
- Co cię, kochanie, tak zestresowało? – pyta wściekły stary, wciskając gaz do dechy.[/size]
Macocha odwraca głowę w moją stronę i bezgłośnie porusza ustami. Z ruchu jej warg odczytuję następujące zdanie:[/size]
- To przez ciebie, Dick. I przez te dwie chude suki w oczku wodnym.[/size]
A Starem na głos przekazuje oficjalny komunikat prasowy:[/size]
- Ta długa podróż mnie wyczerpała.[/size]
A do mnie puszcza perskie oko i bezgłośnie poruszając wargami przekazuje tajny komunikat:[/size]
- Dick, czekaj na mnie w namiocie. Przyjdę do ciebie jak tylko ojciec zaśnie i zatańczę przy twojej rurce.[/size]
Kurna, sami widzicie. Wychowuję się w rodzinie patologicznej, w której wszyscy marzą o tym, aby sobie zredukować stres.[/size]
Wracamy na pole namiotowe.[/size]
Biegnę do namiotu i próbuję przed przybyciem Macochy zrobić w nim trochę więcej miejsca. Wywalam materac na zewnątrz. Oraz wszystkie bety. No nie powiem, żeby zrobiło się dużo więcej miejsca. Ale zawsze coś. Wchodzę do środka. Rozbieram się. Kładę na brezencie. I czekam.[/size]
Aż zaśnie Stary.[/size]
I pojawi się Macocha, aby zredukować sobie stres.[/size]
Właśnie sobie wyobrażamy razem z Wackiem, jak to będziemy współuczestniczyć w tej grupowej psychoterapii, gdy przychodzi SMS.[/size]
Biorę komórę. Na wyświetlaczu: MACOCHA.[/size]
„Najsłodszy pasierbie – pisze. – Niestety nie mogę przyjść. Twój ojciec przykuł mnie do rurki w namiocie. ”[/size]
Kurna![/size]
Nawet nie wyobrażacie sobie, jaki jestem zestresowany po tym SMS-ie.[/size]
Już nie mówiąc o Wacku![/size]
Natychmiast muszę zredukować stres![/size]
Budzę się rano z mocnym postanowieniem, że jeszcze dzisiaj wykąpię się w morzu. A potem romantycznie w blasku księżyca na plaży stracę swoje męskie dziewictwo. Obojętnie z kim. Muszę to zrobić!
Składam namiot. I o ósmej rano jestem gotowy do drogi. Tyle że ten mój zapał jakoś nie udzielił się innym uczestnikom naszej wyprawy. Wszyscy jeszcze śpią. Wisi im to, jakie mam plany na dzisiejszy wieczór.
Więc przysiadam przy złożonym namiocie i popadam w poranny nastrój filozoficzny. I wiecie, co mi przychodzi do głowy? Że nie mam mózgu.
No bo pomyślcie, wstaję rano i co ja robię? Od razu planuję, że wieczorem na plaży będę uprawiał seks. Tyle kilometrów przejechaliśmy i jakie mam plany turystyczno-kulturalne? Marzę o tym, aby pozwiedzać nadmorskie skarby dziedzictwa kulturowego wpisane na listę UNESCO? Nie, kurna! Przejechałem pół Europy i mógłbym w końcu liznąć trochę kultury śródziemnomorskiej. Ale nie! Oczywiście ja myślę o innym lizaniu.
Czy to nie świadczy to o tym, że cały mój proces myślowy przebiega w malutkiej główce mojego Wacka?
I gdy tak intensywnie się nad sobą samym zastanawiam, z namiotu wygrzebuje się Stary:
- Dick, gdzie jest twój namiot?
- Złożyłem go już.
- No to się pośpieszyłeś.
- Komu w drogę, temu czas – mówię i podnoszę się z ziemi.
- Rozłóż go z powrotem.
- Niby czemu.
- Zastajemy tu jeszcze jeden dzień. Macocha źle się czuję.
- Co jej jest?
- Ma swoje ciężkie dni.
O nie! Tylko nie to.
W otworze namiotu obok Starego pojawia się Macocha. W oczach ma iskry:
- Czy całe pole namiotowe musi wiedzieć, że mam okres! – wrzeszczy Macocha. – A może ktoś jeszcze nie słyszał? Mam okres! I to mi się zdarza co miesiąc, bo jestem kobietą! Ale to jeszcze nie powód, żebyśmy musieli tu tkwić na tym zadupiu wszechświata, z tymi dwoma chudymi sukami Prezesa na jednym polu namiotowym. Zbierajmy się póki śpią.
- Tak jest, kochanie – mówi Stary kładąc uszy po sobie.
No i jedziemy. Kierunek Karlovac.
Siedzimy w naszym malutkim samochodziku marki fiat 126p i jesteśmy narażenie na menstruacyjne erupcje złego humoru Macochy:
- Faceci to fiuty – mówi Macocha patrząc znacząco na Starego a potem na mnie. – Myślicie tylko o jednym… Czy ktoś z was zwrócił uwagę na moje bogate życie wewnętrzne?…
Kurna! To Macocha ma życie wewnętrzne?
- No właśnie!… Nawet wam do głowy nie przyszło, że mam coś takiego… Jesteście jak wszyscy faceci, którzy widzą we mnie tylko cycki. I jedyne, co ich zastanawia to to, czy są naturalne czy z silikonu.
I gdy tak sobie jedziemy w tej wybuchowej atmosferze, wyprzedza nas Toyota. Prezes za kierownicą gapi się prosto przed siebie. Prezesina radośnie do nas macha. A Alicja z wypiekami na twarzy coś tam robi na tylnym siedzeniu.
I wiecie, co się dzieje w chwili, gdy widzę dłubiącą między nogami Alicję? Mój Wacek zaczyna za mnie myśleć. W małej główce Wacka powstaje absurdalny scenariusz, który w mojej chorej wyobraźni zamienia się w krótkometrażowy film pornograficzny. Oto jego fabuła:
Akcja filmu zaczyna się na polu namiotowym, gdzie Alicja wsiada do Toyoty. Jej krągłe pośladki lądują na tylnej kanapie. Samochód rusza. Alicja wyjmuje książkę o detektywie HAMMERZE, którą dzień wcześniej pożyczyła ode mnie. Rozpoczyna lekturę i od pierwszych stron czuje, że mrówki wędrują jej po majtkach. A to za sprawą erotycznej przygody, którą przeżywa detektyw HAMMER w mieścinie na południu Europy.
Mieścina nazywa się Banja Luka i HAMMER trafił do niej za sprawą NIEWYŻYTEJ LASKI, która podstępnie zwabiła go na piąte piętro w obskurnym hoteliku o nazwie JĘCZĄCE ŁÓŻKO.
- Cóż za spotkanie – mówi HAMMER, rozpinając pasek u spodni.
- Mam dla ciebie drobną robótkę, którą wykonasz na jęczącym łóżku – szepcze NIEWYŻYTA LASKA i zdejmuje pas od pończoch.
- Do usług – mówi HAMMER, obnażając przed NIEWYŻYTĄ LASKĄ najdłuższy penis świata.
I w tym momencie lektury Alicja czuję, że mrówki w jej majtkach oszalały. Aby je uspokoić wkłada dłoń między nogi i rumieniąc się z emocji doprowadza palcem wskazujący swoją nieznośną dziewiczą cipkę do samotnego orgazmu. Kiedy szczytuje, Toyota wyprzedza naszego fiata…
Proszę bardzo! Oto przykład produkcji umysłowej mojego Wacka. Żenada!
A oto co się rzeczywiście wydarzyło. Alicja na tylnym siedzeniu, w chwili gdy Toyota nas wyprzedzała, kończyła wystukiwać na kolanach SMS-a. Następnie Prezes dodał gazu i tyle ich widzieliśmy. Jakieś 30 sekund później w kieszeni odezwała mi się komóra.
Na wyświetlaczu: ALICJA
A oto treść SMS-a:
„Faceci to fiuty. Żadnego z nich pożytku. Tylko jedno ich interesuje. Czy ty, Dick, zwróciłeś uwagę na bogactwo mojego życia wewnętrznego? Nie! Jedyne na co cię było stać to to, że włożyłeś mi rękę do majtek! Tak jak wszyscy faceci myślisz penisem a nie głową. Alicja.”
Po przeczytaniu, z wrażenia szczęka opadła mi na kolana. Kurna! Ta Alicja ma zdolności telepatyczne! Czyta w moich myślach. I gdy tak się zastanawiam nad tym fenomenem, dostaję drugiego SMS-a. Tym razem od Prezesiny.
„Dickuś nie przejmuj się tym, co piszę Alicja. Biedaczka ma okres i zachowuje się jak Ofelia niespełna rozumu. Jeśli o mnie chodzi, to ja was chłopaki kocham takimi jacy jesteście. No i okres będę miała dopiero za dwa tygodnie. Więc do zobaczenia wieczorem na plaży… ”
No to do wieczora na plaży – bezgłośnie odpowiada Wacek i ustawia się w pozycji startującego samolotu.
Szum morza. Krzyk mew. Oświetlone statki na horyzoncie. I milion gwiazd na niebie. No, kurna, tak wygląda Chorwacja nocą.
O szóstej dotarliśmy pięć kilometrów na południe od Rijeki. Rozbiliśmy namioty w ogródku przed chałupą jednookiego Chorwata o imieniu Marko. A teraz siedzę w ciemnościach na plaży. I mam Prezesinę na wyciągnięcie ręki.
- Dick?
- Tak?
- Jesteś w piątej klasie technikum mechanicznego?
Kurna, a jakie ma to znaczenie? Przecież mój Wacek i tak jest analfabetą, a to on jest bohaterem wieczoru. To on dzisiaj zdradzi swoją kochankę – prawą dłoń – z prawdziwą kobietą. Więc po co te pytania o wykształcenie? Ale - jak to przeczytałem w poradniku SZTUKA MIŁOŚCI PRZEZ DUŻE M - kobiety przed stosunkiem potrzebują rozmowy. Dzięki temu czują się docenione. Więc proszę bardzo. Nie ma sprawy. Zanim rzucę się z dzidą na Prezesinę – odpowiem na wszystkie jej pytania:
- W piątej. Ale w technikum elektrycznym, a nie mechanicznym.
W ciemnościach słyszę cichy jęk zawodu. Kurna, ciekawe czemu? Co to jej marzeniem jest, żeby ją przeleciał ślusarz?
- A macie jakieś praktyki w warsztatach mechanicznych?
No bez jaj! Chodzę do klasy o profilu elektroniczno-informatycznym. W układach scalonych i procesorach nie dłubie się pilnikami i śrubokrętami.
- Nie. Praktyki mamy w firmie komputerowej.
I znowu w ciemnościach słyszę jęk zawodu Prezesiny. Kurna, nie ma co się dziwić, że faceci wbrew instrukcjom z uczonych poradników miłosnych, zamiast prowadzić rozmowy przed stosunkiem, od razu rzucają się na ofiarę i piłują je milczeniu. W tym szaleństwie jest jakaś metoda.
- A na zamkach elektrycznych się znasz?
- Na elektrycznych i elektronicznych tak.
W ciemności słyszę westchnienie ulgi, jednocześnie czuję jak dłoń Prezesiny opada na mój rozporek. OK. Koniec gadania. Przechodzimy do głównego programu wieczoru.
Aby się odwdzięczyć, moją rękę kładę na piersiach Prezesiny. Niestety w porównaniu z Macochą, mamy tu do czynienia z karłowatym ukształtowaniem terenu. Dwa małe wzgórki. Kurna, w sumie to chyba nawet ja mam większy biust niż Prezesina. Ale chromolić to! Po co Wackowi biust wielki jak Himalaje? Co to on jest alpinistą? Wręcz przeciwnie. Wackowi do szczęścia potrzebne są zagłębienia w terenie a nie wzniesienia. Na przykład jaskinia RAJ, do której będzie mógł się spuścić – po linie. Spenetrować dno. Zbadać stalagmity i stalaktyty. Więc chromolić biust. W związku z tymi przemyśleniami, postanawiam przesunąć dłoń na jej brzuch.
W tym czasie Prezesina włamała się od moich bokserek i ujęła Wacka w dłoń. Farciarz wyprężył się jak Adam Małysz w chwili, gdy wybija się z progu skoczni. Oj Wacek, żebyś tylko nie przeskoczył punktu K! Tym bardziej, że Prezesina dopiero rozpoczyna swój repertuar erotycznych gier wstępnych. Unosi się na łokciach i przechodzi do miłosnych technik z rodziału IX mojego poradnika MIŁOŚĆ PRZEZ DUŻE M. Czyli do seksu oralnego…
… W ciemnościach czuję oddech na brzuchu. Napięcie rośnie. Gorący podmuch niczym tornado na środku pustyni zbliża się do Wacka. Pozostaje tylko jedno pytanie. W którym miejscu Prezesina zaatakuje? Od góry czy od dołu?… W następnej chwili wszystko staje się jasne. Mój hiperwrażliwy radar ciała rejestruje ruchy obcych wojsk poniżej pasa… A więc od dołu.
Czubek języka Prezesiny wędruje powolutku po moim udzie. Zbliża się od zaplecza do Wacka i sunie w górę. Powoli. Jak harcerka, która wspina się samotnie na MACZUGĘ HERKULESA. Bada każdy załomek terenu. Krok po kroczku, ostrożnie, delikatnie – jednym słowem: ZAJEDWABIŚCIE. I nagle - gdy w końcu dociera na sam czubek – znika na ekranie radaru… Zamiast gorącego oddechu, czuję, że mojego Wacka owiewa zimna bryza z nad morza.
- Dick – słyszę szept Prezesiny. – Żyjesz?
Przez zaciśnięte gardło wyduszam z siebie:
- To najpiękniejsze chwilę mojego dotychczasowego życia.
- Och, Dick. Najpiękniejsze dopiero przed tobą.
W lot łapię aluzję i przypominam sobie o własnej dłoni, która z wrażenia zamarła na twardym brzuch Prezesiny. Czas kontynuować.
Idę w dół. Mijam pępek i przechodzę na drugą stronę pod gumką stringów. I… tutaj niespodzianka. Zamiast gęstego lasu na wzgórzu łonowym, trafiam na śliską taflę lodu, na której moje nienawykłe do jazdy figurowej palce wpadają w poślizg. Wow! – myślę – Prezesina specjalnie na tą okazję ogoliła łono. I ostrożnie przesuwam się w dół po zimnej i śliskiej powierzchni jej łona – w kierunku bramy rozkoszy… I właśnie w tym momencie, gdy mój palec wskazujący zatrzymuje się u wylotu bramy rozkoszy, do mojej świadomości dociera niepokojąca wiadomość. Otóż brzeg dziurki jest twardy jak kawałek metalu. Kurna, co to ma być? Sunę palcem dookoła i moje zdumienia rośnie coraz bardziej. Dziurka Prezesiny ma ewidentnie kształt dziurki od klucza!
- Dick – słyszę w ciemnościach roznamiętniony głos Prezesiny – chcę się dla ciebie otworzyć bardzo szeroko… Więc bądź tak łaskaw i otwórz ten pierdolony pas cnoty… Jeśli ci jest potrzebne światło, to latarka jest w mojej torebce.
I chwilę później w świetle latarki między rozłożonym nogami Prezesiny widzę błyszczący pas cnoty. Na jego widok mój Wacek z wrażenia mdleje.
- Ten czubek, mój mąż, kupił go w Szwajcarii za 1000 dolarów – mówi Prezesina unosząc się na łokciach… Ale Dickuś poradzisz sobie z nim… mówiłeś, że znasz się na zamkach…
Kurna! Kurna! Kurna!
- Dick?
- Tak?
- Czemu płaczesz?
- Bo to nie jest zamek elektryczny! To jest zamek na pieprzony tradycyjny szwajcarski kluczyk! Tutaj potrzebny jest ślusarz.
- A niech to szlag trafi! – mówi Prezesina wstając z piasku - Że też wybrałeś sobie to głupie technikum elektryczne, zamiast mechanicznego. Do czego ci się przyda takie wykształcenie?
Od dłuższego czasu podejrzewałem, że nad moim życiem seksualnym ciąży klątwa. Zły urok rzucony na Wacka. No bo, kurna, powiedzcie sami, jak to się dzieje, że ciągle jestem prawiczkiem. Miałem przynajmniej dziesięć 100% sytuacji podbramkowych. Mogłem strzelić gola Macosze, Prezesinie i Alicji. I co? Nic. Bezbramkowy remis.
Leżę w namiocie i myślę o tym, jakby tu zrzucić z Wacka klątwę.
A może ja mam blokadę psychologiczną? Niby tak udaję, że chce przestać być prawiczkiem, a tak naprawdę to chcę nim być. Czyli – nie czarujmy się – jestem wariatem.
I gdy tak myślę o tym swoim problemie, pojawia się stary z kluczykami od samochodu w dłoni.
- Dick, jesteś gotowy?
Kurna, o czym on gada?
- Zabieraj swoje gumy i jedziemy.
Jedziemy? Niby gdzie? Mieliśmy tutaj na trawniku przed chałupą jednookiego Chorwata Marko biwakować przez trzy dni. Kurna, nieoczekiwana zamiana miejsc, o której Dick oczywiście dowiaduje się na samym końcu! I o co chodzi staremu z tymi gumami? Gumki to moja prywatna sprawa. Noszę je we wszystkich kieszeniach, w legitymacji szkolnej i pod wkładką w lewym adidasie – na wszelki wypadek. A nuż urok ustąpi i będę musiał działać Wackiem. Na co na razie się nie zapowiada.
Wygrzebuje się z namiotu. Stary już siedzi w samochodzie i dusi pedał gazu. Co jest, kurna? Zostawiamy dobytek, Macochę z okresem i jedziemy w siną dal? Wsiadam do środka, ruszamy z kopyta. Za nami zostaje tylko obłok kurzu.
- Wyjmij, Dick, mapę samochodową ze schowka i zobacz, jak najkrócej można dojechać do Banja Luki.
Jedziemy we dwóch do Banja Luki? Patrzę na mapę i, kurna, Wacek z wrażenia mi mdleje. Banja Luka jest w Bośni i Hercegowinie! I gdy tak się gapię z otwartą japą na mapę, przypominam sobie pewien szczegół na temat Banja Luki, o którym przeczytałem w książce o detektywie HAMMERZE.
Otóż w tej miejscowości na końcu świata jest najlepszy burdel pod słońcem. Pracują w nim kobiety wszystkich ras…
- No i co, sprawdziłeś, jak mamy jechać, żeby było najszybciej? – pyta Stary.
- Prosto na autostradę… Ale to i tak będzie z 300 kilometrów.
- Dystans dla prawdziwych mężczyzn – mówi stary zakładając okulary przeciwsłoneczne, w których wygląda jak ojciec Manuela z ulubionego serialu Macochy.
I wiecie, jakiego ja sobie ułożyłem scrabbla w głowie z tego, że mam zabrać gumki, że jedziemy do Banja Luki, że jest tam największy burdel świata i z tego, że jest to dystans dla prawdziwych mężczyzn?
Pomyślałem, że Stary wzorem ojca Manuela z ulubionego południowoamerykańskiego serialu Macochy, chce mnie zabrać do burdelu, gdzie stracę dziewictwo. Kurna, Stary od czasu do czasu razem z Macochą oglądał ten serial i proszę bardzo… teraz jedziemy do burdelu, żeby wszystko odbyło się tak, jak w Ameryce Południowej. Tam ojcowie pomagają synom wejść w dorosłe życie i fundują im pierwszy numerek z panienką.
Wpadamy na autostradę i prosto na Banja Lukę – gaz do dechy, tato!
Nawet nie macie pojęcia, jak szybko można przebyć dystans 300 kilometrów, kiedy ma się jasno wyznaczony cel.
Do tego całą drogę zastanawiam się nad tym, z kobietą jakiej rasy chciałbym stracić dziewictwo? No bo jeśli w tym burdelu w Banja Luce są kobiety wszystkich ras, to mogę wybierać i przebierać jak w gruszkach ulęgałkach.
Może murzynka? Czekoladowa jak batonik. Mięciutka jak budyń. Taka szansa może mi się nie powtórzyć drugi raz.
Ale nie warto bez głębszego zastanowienia decydować się od razu na brąz, gdy do wyboru mamy także inne kolory.
Dick, a co byś powiedział na małą Chinkę w kolorze żółtym? Taka Chinka w łóżku może się okazać prawdziwym złotem.
Albo czerwonoskóra Indianka?
Poza tym warto zwrócić uwagę na wzrost. Przecież do wyboru są wysokie jak koszykarki Szwedki i malutkie Pigmejki z Afryki?
No i waga ciała. Co wybrać? Chude jak patyk modelki wszystkich ras czy grube zawodniczki sumo z południowej Japonii?
No i na takich rozmyślaniach te 300 kilometrów zleciało mi jak z bicza strzelił. Nawet nie zauważyłem, kiedy zajechaliśmy przed dwupiętrowy budynek w Banja Luce.
Stary gasi silnik. Patrzy przez przednią szybę w kierunku tabliczki na froncie budynku i mówi:
- To chyba tu.
Jak tu? Przecież na tej tabliczce jest napisane, że to polski konsulat! No chyba, że burdel jest na piętrze.
- Dick, daj jedną gumę?
O kurna – myślę – a więc Stary też chce tutaj zamoczyć swojego Wacka! Dlatego Macocha została na biwaku. Cwaniak.
Sięgam do tylnej kieszeni i wyjmuje gumkę – jedną mogę odpalić Staremu. Ale cała reszta jest moja. Podaję mu i puszczam do niego perskie oko. Stary patrzy na gumkę, którą trzymam na dłoni:
- To miętowa? – pyta.
Kurna, koneser! Smakowe mam w kieszeniach z przodu i w adidasie pod wkładką. Wyjmuje je wszystkie po kolei i sprawdzam, która jest miętowa.
- Nie mam miętowej. Jest o smaku banana, czekolady, wiśni i truskawki.
- Dobra. Niech będzie bananowa. Jeszcze takiej nie używałem.
- Ja też – mówię i podaję mu.
- Jakaś dziwna – zaczyna wydziwiać Stary, przyglądając się opakowaniu.
- Jak to dziwna? Rozmiar dla Europejczyków. Normal.
Stary patrzy na mnie jak na wariata. Następnie otwiera opakowanie i wyjmuje ze środka zrolowaną prezerwatywę.
- Dick?
- Tak?
- Co to ma być?
- Gumka. Tak jak prosiłeś. Bananowa.
- Dick, kurwa, prosiłem cię o gumę do żucia a nie o kondoma!… Co mam przed rozmową z konsulem pożuć sobie kondoma?… Jak myślisz, po co przejechaliśmy te 300 kilometrów?
Jak to po co? Miałem stracić dziewictwo w najlepszym burdelu na świecie. Czy coś się zmieniło?
- Dick, zrobiliśmy taki szmat drogi tylko dlatego, że rano zadzwonił do mnie ojciec Gębacza i poprosił, żebym odebrał tego szajbniętego synka z konsulatu w Banja Luce… Ten idiota w pogoni za włosem łonowym bezprawnie przekroczył granicę między państwową… Więc, Dick, bądź tak łaskaw wyszperać ze swoich kieszeni gumę do żucia, bo przed rozmową z konsulem chciałbym sobie odświeżyć oddech!
Sami widzicie. Ciąży nade mną klątwa.
Zrobiliśmy w sumie 600 kilometrów tam i z powrotem. Tylko po to, żeby zabrać z Banja Luki Gębacza.
Teraz siedzimy we dwóch nad morzem i gapimy się na malutką wysepkę na horyzoncie, nad którą zachodzi słońce. Jak głosi chorwacka legenda – podobno mieszka tam sześć tysięcy kobiet spragnionych miłości.
- Dick?
- No?
- Życie nie ma sensu.
- Tak myślisz, Gębacz?
- Kurwa, Dick, wszystko mi idzie na opak!
Czyżby nad Gębaczem ciążyła klątwa podobnie jak nade mną?
- Co masz na myśli, gdy mówisz, że idzie ci na opak?
- No stary!… Niektórzy rodzą się w czepku. A ja mam od dzieciństwa przechlapane. Najpierw przez pierwsze pięć lat matka wychowywała mnie jak dziewczynkę. Ubierała mnie w sukienki i robiła mi na głowie warkocze. Potem w wieku lat sześciu przez przypadek wypiłem butelkę piwa i zgubiłem się we mgle…
- Jak to zgubiłeś we mgle?
- Normalnie. Na spacerze. W październiku… Znasz to powiedzenie, że ktoś zachowuje się jak pijane dziecko we mgle?
- Znam.
- To o mnie… Ale to, że się zgubiłem we mgle to mały pikuś w porównaniu z tym, co mi się przytrafiło, gdy miałem lat dwanaście i trwa do dziś…
- Mianowicie?
- Zachorowałem na przewlekłą nadkochliwość na tle nerwicowym.
- Poważnie? Jest taka choroba?… Niby na czym polega?
- Na tym, że się bardzo szybko zakochuję. Wiesz… od pierwszego wejrzenia. I do tego bez wzajemności.
- To się jakoś leczy?
- Psychoterapia i końskie dawki psychotropów. Ale w moim przypadku wszystko na nic… Podobno jestem przypadkiem patologicznym nie rokującym nadziei na wyleczenie… A wszystko zaczęło się w wieku lat dwunastu, gdy zakochałem się w siostrze zakonnej, która prowadziła lekcję religii… Kiedy jej się oświadczyłem, zamknęli mnie na pół roku do czubków… Potem była nauczycielka od chemii. Dziewczyna z okładki Playboya. Sąsiadka z naprzeciwka. Ciotka. I tak dalej. Całe pasmo miłosnych rozczarowań… No i teraz Alicja.
W tym miejscu Gębacz przerwał swoją gawędę, aby poprawić bandaż na czole.
- Wyznałeś dzisiaj Alicji miłość?
- Tak. Otworzyłem przed nią serce… W końcu chyba po to się ludzie w sobie zakochują, aby mogli drugiej osobie wyznać, kim tak naprawdę są.
- Oszalałeś! Wszystko jej powiedziałeś o sobie?
- Wszystko! Takie są reguły miłości.
- I co ona na to?
- Że jeszcze nigdy w życiu nie widziała bardziej pojebanego człowieka niż ja… A na koniec przywaliła mi w czoło szkatułką z czarnego drewna, w której przechowuję jej drogocenny włos łonowy…
- Przechlapane.
- No tak jak ci mówiłem. Moje życie nie ma sensu.
- Gębacz, na pocieszenie ci powiem, że nade mną też ciąży klątwa…
- Poważnie?
- Stary, ja jeszcze jestem prawiczkiem…
- Nie? Jakim cudem?… Ty z tym swoim nickiem?
- Fatum.
I tak siedzimy na plaży. Słońce zaszło za wyspę. Mrok zapada. Morze szumi. A my zastanawiamy się nad sensem życia. Przechlapane. Tak jak mówi Gębacz.



I gdy tak siedzimy i popadamy w coraz większą depresję, z prawej strony plaży pojawia się jak promyk nadziei postać w białej szacie.
- Gębacz, kto to idzie?
- Nawet nie chcę patrzeć, bo się znowu zakocham.
- Kurwa, Gębacz. Przecież to facet!
Gębacz odwraca głowę i razem ze mną wpatruje się w stronę zbliżającej się postaci. Kiedy jest jakieś 20 metrów od nas, poznaję, że to jest Chorwat Marko, u którego w ogrodzie biwakujemy. Idzie zakosami. W dłoni trzyma butelkę i cicho podśpiewuje pijackim głosem.
W końcu nas zauważa i łamaną polszczyzną, której nauczył się od polskich turystów, mówi:
- No co wy tacy smutni jesteście? Poderwijcie sobie jakieś laseczki, przelećcie je i od razu będzie wam weselej… No chyba, że wy jesteście geje… Ale na to też jest rada… Poderwijcie sobie chłopaków i się rozchmurzcie…
- Proszę pan – uprzejmie dementujemy – my nie jesteśmy homoseksualistami… Po prostu sobie tu siedzimy i oglądamy zachód słońca.
Marko macha niecierpliwe ręką, w której trzyma flaszkę.
- Jeśli nie jesteście gejami, to powiedzcie z ręką na sercu, z iloma kobietami uprawialiście seks?
No, kurna, w jednym ruchu dał nam szach mat. Gębacz patrzy na mnie – a ja na Gębacza. A Marko triumfalnie potrząsa flaszką.
- Ha! No i mam was bratki!… A wiecie, ile ja miałem kobiet, zanim mi wdłubali Serbowie oko?… No strzelajcie?…
Głupia zabawa, w którą daliśmy się wciągnąć. Pierwszy wyrwał się z odpowiedzią Gębacz :
- Jedną. Ale to była prawdziwa miłość. Od pierwszego wejrzenia.
Chorwat przechyla się do tyłu i zaczyna się śmiać z twarzą zwróconą do nieba.
- Dziesięć – obstawiam jako drugi.
Chorwat ruchem dłoni pokazuje, żebyśmy podnieśli poprzeczkę.
- Sto – strzela Gębacz. – Ale naprawdę ważna była tylko ta pierwsza. Prawdziwa miłość.
- Mało – mówi jednooki Chorwat.
- Dwieście – rzucam na szalę.
- Trzysta – przebija Gębacz. – Ale ważne było tylko tych pierwszych sto.
- Brak wam fantazji geje – mówi Chorwat pociągając z gwinta. – Sześć tysięcy… Co wy na to?… I do tego wszystkie były gotowe za mną wskoczyć w ogień…
- Nie wierzę – mówię.
- Ja też nie wierzę – wtóruje mi Gębacz. – Nie wierzę, że tyle kobiet pana kochało.
Chorwat znowu przechyla się do tyłu i zaczyna się śmiać z twarzą zwróconą do nieba.
- Jak nie wierzycie, to je zapytajcie.
- Niby jak mielibyśmy je znaleźć?
- Jak to jak? Wystarczy, że przepłynięcie zatokę i dotrzecie na wyspę…
I zanim zdążyliśmy z Gębaczem cokolwiek powiedzieć, Marko ruszył w swoją dalszą drogę wzdłuż plaży.
- Wierzysz w to jego gadanie?
- Sukinsyn łże!
- 6000!
- Jak mi tu kaktus wyrośnie!
- Kutafon!
- Jednooki erotoman gawędziasz!
- Onanista!
- Gej!
Nasze krzyki pod adresem Marko jeszcze długo niosą się po falach Adriatyku!
W końcu, kiedy się uspokoiliśmy. Nasz wzrok powędrował w siną dal – w stronę wyspy na zatoce.
- Dick?
- No?
- Myślisz, że one tam są.
- Kurwa, Gębacz to legenda, którą miejscowi wymyślili dla takich fiutów jak my.
- Muszę to sprawdzić.
- Niby jak?
W odpowiedzi Gębacz wstaje i wsiada na swój rower.
- Przejadę po dnie!
- Jesteś pewien?
- Muszę to zrobić. Życie bez miłości nie ma sensu.
- To jest jakieś pięć kilometrów.
- Dam radę.
No i sunie swoim jednośladem po piasku w stronę morza. Zanurza się. Przez chwilę widać jeszcze na powierzchni kask rowerowy, który kroi wodę jak płetwa rekina. W końcu i ten ślad po moim zwichrowanym kumplu znika.
Był Gębacz i nie ma Gębacza.
Jakież to życie jest okrutne – myślę, patrząc w stronę wyspy. Pięć kilometrów po dnie – nie ma mocnych. Nawet dla takiego zawodnika jak Gębacz. I gdy tak się zastanawiam nad tym, którego dnia okrutne morze wyrzuci na brzeg zwłoki – z prawej strony zauważam wracającego brzegiem jednookiego Marko.
Co on, kurna, niesie? W lewej ręce ma butelkę rakiji. A w prawej?
- No i co, geju? Widzę, że twój chłopak się ulotnił – wita mnie Marko. – Popatrz, co upolowałem?
I pijany wariat podnosi w górę prawą rękę, w której za uszy trzyma martwego królika.
- Idę plażą, piję sobie moją ukochaną rakiję i widzę tego pana potencjalnie martwego jebakę, który posuwa królicę. Więc podchodzę od tyłu i cap bratka za futrzane barchatki. Podnoszę w górę. I szast prast skręciłem mu króliczy karkczuś… No i mamy mięsko na kolację… Ech… geju!… Widzę, że cię zamurowało… Weź i łyknij sobie rakiji… No pij, kiedy Marko częstuje!
Kurna, z wariatami nie ma żartów. Biorę butelkę, ukradkiem brzegiem koszuli obcieram zaślinioną szyjkę. Przykładam do ust… i
JA PIERNICZĘ ILE MA TO PROCENT?! 105?
…i czuję, jak przełykany alkohol przepala mi wnętrzności. Ale, żeby bronić międzynarodowej reputacji Polaków, udaję, że spoko. Nie taki rzeczy się piło.
- Ech! – krzyczy Marko. – Ty chyba nie jesteś gejem! Za dobrze wchodzi ci nasza rakija… Golnij sobie jeszcze…
Po kolejnej porcji śliwkowego bimbru czuję, że świat nie jest taki ponury, jak to go próbował odmalować Gębacz. Powiem więcej – czuję, że dzisiejsza noc się jeszcze nie skończyła.
- Panie Marko – mówię bełkotliwym głosem, lekko zataczając się w stronę linii brzegu – Mam takie małe pytanko…
- Wal śmiało… A w ogóle jak ty masz na imię?
- Dick.
- Wal śmiało Dick. Jakiś problem? Chcesz zabić jakiegoś Serba?
- Nie, nie, panie Marko!… To z innej beczki… Mam takie pytanie… Czy wśród tych 6000 tysięcy kobiet, z którymi uprawiał pan seks na wszystkie możliwe sposoby, nie znalazłaby się chociaż jedna, która w ramach przyjaźni między narodem chorwackim i polskim rozdziewiczyłaby mnie dzisiejszej nocy?
- Kurwa! Dick! Jesteś jeszcze prawiczkiem?
- No tak się jakoś, panie Marko, złożyło…
Marko wyjmuje butelkę z mojej dłoni, przechyla nad gardłem i opróżnia do na. Pustą flaszkę rzuca za siebie. Następnie zbliża się i obejmuje mnie ręką, w której trzyma martwego królika:
- Dick… dobrze, kurwa, trafiłeś… Właśnie idę do naszego miejscowego burdelu dla weteranów wojny serbsko-chorwackiej… Więc godziny twojego dziewictwa są policzone… Jak to wy Polacy mówicie?…
- Komu w drogę temu czas? – podpowiadam.
- Dokładnie, Dick – śmieje się pełną gębą Marko. – A ja myślałem, że ty jesteś gej! Ha – Ha!
Idziemy z Marko do burdelu. Zakosami. Plażą. Nad naszymi głowami milion gwiazd, a w naszych sercach radosne podniecenie.
- Dick – bełkocze Marko – wiesz, co świadczy o tym, że facet jest prawdziwym mężczyzną?
Przez chwilę się zastanawiam, po czy przypominam sobie słynną sentencję polskiego myśliciela z SLD.
- O prawdziwym mężczyźnie nie świadczy to, jak zaczyna, tylko jak kończy – recytuję.
Marko niecierpliwie macha ręką, w której trzyma martwego królika:
- Może, kurwa, tak jest u was w Polce. Ale u nas w Chorwacji mężczyzna musi zrobić dwie rzeczy, żeby sobie zasłużyć na to zaszczytne miano… Po pierwsze musi przelecieć 6000 kobiet. A po drugie musi zabić 6000 Serbów.
Szczęka opada mi do ziemi. Nie łatwo być prawdziwym facetem w Chorwacji. I gdy się zastanawiam na tymi różnicami kulturowymi, w ciemnościach zauważam siedzącą na piasku postać z latarką.
- Dick? – postać unosi latarkę z nad książki.
To Alicja. Jak zwykle z książką w ręku. Intelektualistka w Chorwacji.
- Część, Alicjo – bełkoczę.
- Dick! Ty jesteś pijany?
Marko odchyla się do tyłu i zaczyna się śmiać:
- Pijany?… Panienko, Dick ledwie wypił dwa łyczki rakiji… Dopiero się rozkręcamy. Przed nami jeszcze cała noc… Może panienka się dołączy do naszej wesołej kompanii?
W tym momencie światło latarki, którą trzyma Alicja, osuwa się w dół i wyławia z ciemności martwego królika w ręce Marko.
- O Boże!… Co pan mu zrobił? – mówi Alicja z Krainy Czarów.
- Skręciłem futrzakowi kark – oświadcza dumnie Marko, potrząsając królikiem.
- Dick! Z kim ty się zadajesz?… To morderca!…
- Dziękuję panienko. Prawdziwy mężczyzna musi mordować… Taka już jego natura… Chodźmy, Dick.
- Dick, zostań. Nie idź z nim.
- Panienko… Dick jest prawiczkiem… Idziemy do burdelu. Więc nie ma siły, która by go powstrzymała. Taka już jest natura mężczyzn.
No właśnie. Taka jest moja natura. Nic na to nie poradzę. Załamana Alicja zostaje w swojej Krainie Czarów, a my prawdziwi mężczyźni zakosami idziemy do burdelu.
- Dick – mówi Marko – po drodze wstąpimy do mnie po flaszeczkę rakiji.
Jasne! Czemu nie? Napijmy się jeszcze tej cudownej rakiji, co to z najczarniejszego pesymisty potrafi w jednej chwili zrobić optymistę.
Z plaży skręcamy na parcelę. Mijamy nasze obozowisko i stajemy u bram chałupki Marko, która bardziej przypomina altanki w ogródkach działkowych niż prawdziwy domu.
- Musimy zejść do piwnicy – mówi jednooki prowadząc mnie za sobą w głąb jądra ciemności.
Po krętych schodach w dół. Kurna, szkoda, że nie jestem kotem. Albo że nie mam noktowizora. Ciemno jak w dupie.
W końcu zatrzymujemy się.
- Potrzymaj – mówi Marko i wręcz mi martwego królika.
Na suficie zapala się żarówka. Stoimy w małym pomieszczeniu, które wypełniają szklane rurki i dymion. Laboratorium, gdzie robi się rakiję. Marko odlewa porcję do butelki.
- No to co? Wpijemy po łyczku przed dalszą drogą?
Czemu nie?
Po wypiciu czuję, że jestem nawalony jak meserschmit. Aby złapać równowagę, oddaję królika jednookiemu. Ten patrzy na martwe zwierzę. W oku pojawia mu się błysk:
- Dick, może chciałbyś zobaczyć moje trofea myśliwskie?
- Jasne, panie Marko.
Czemu nie?
Jednooki Chorwat gasi żarówkę. I znowu zaczynamy iść w ciemności schodami w dół. Kurna, ten dom ma chyba z dziesięć pięter. Z tego dziewięć ukryte pod ziemią:
- To przez tych jebanych Serbów, taką mamy architekturę. Czasem trzeba było się zagrzebać głęboko pod ziemią, żeby nas nie dopadli… Ale teraz też się te loszki przydają, gdy trzeba się chować przed tymi chujkami z Hagi.
Gdy jesteśmy chyba już w siódmym kręgu piekielnym, Marko znowu zapala światło.
- To mój pokój myśliwski – oświadcza dumnie jednooki. Na ścianach, zamiast poroży jeleni, wiszą zaimpregnowane ludzkie głowy. - … Uzbierało mi się trochę tych Serbów!… Dobra wypijmy jeszcze po łyku i chodźmy do burdelu.
No i kręconym schodami idziemy w górę. Gdybym był trzeźwy – po tym co zobaczyłem na samym dnie – pewnie bym się wycofał. Ale jestem pijany. Ledwo przebieram nogami na schodach. Tak samo pracuje mój mózg odpowiedzialny za zdrowy rozsądek.
Kiedy docieramy na parter, gdzie mój przewodnik prowadzi swoje normalne życie powierzchniowe – zatrzymujemy się przed otwartą na oścież szafą.
- Musimy cię odpowiednio ubrać do tego naszego burdelu – oświadcza Marko.
A co to ja nagi jestem?
- To burdel dla weteranów wojny serbsko-chorwackiej, więc najlepiej jak włożysz mundur – mówi jednooki, podając mi szarą bluzę obwieszoną medalami.

Ubieram. Patrzę w lustro. Wyglądam jak debil. W mundurze wojskowym i do tego w adidasach. Zauważa to także Marko. Klęka. Sięga pod szafę i wyjmuje ubłocone lakierki o rozmiarach kajaka.
- Ubierz. To moje najlepsze buty. Chodzę w nich tylko na pogrzeby.
Kiedy już mam je na stopach, Marko sięga po królika i jego futrem czyści na moich stopach lakierki.
- Dick, kurwa – mówi podnosząc się z klęczek jednooki – teraz wyglądasz jak człowiek.
No i w tym przebraniu wychodzimy z chałupy. Skręcamy w prawo. Potem w lewo. Trawą. Chaszczami. W noc. We dwóch. Ja i Marko. Popijając z gwinta rakiję. Zakosami. W stronę burdelu.
W końcu po jakiś piętnastu minutach lądujemy przed chałupką, która do złudzenia przypomina dom Chorwata. Rudera na kurzej łapce.
- To tu?
Spodziewałem się czegoś bardziej okazałego. Choćby czerwonej latarni w ogródku. Zamiast niej stoi tylko fotel na biegunach i kołysze się na wietrze.
Marko podchodzi do drzwi. Łomocze pięścią. Po chwili drzwi się otwierają. W progu staje stuletnia burdel mama.
- Marko, kogo znowu przywlokłeś? Czy nie mówiłam ci, że nie przyjmujemy żadnych obcych?
- On nie jest obcy… Nie widzisz, że ma mundur… To nasz chłopak, który zaginął w akcji pod Dubrownikiem – no i właśnie się odnalazł.
- Kurwa, Marko, czy ja jestem ślepa? Przecież widzę, że to przebieraniec.
Na to Marko sięga po argument, który trzyma za plecami. Wyjmuje martwego królika i wręcza burdel Mamie. Ta w jednej chwili łagodnieje.
- Ech, Marko, zawracasz głowę… Czemu nie mówisz, że masz królika?… Wchodźcie panowie.
Zanurzamy się w ciemności i krętymi schodami schodzimy w dół. Coraz głębiej. Pogubiłem się w obliczeniach, na którym jesteśmy poziomie, gdy zatrzymujemy się w małej salce. Na środku stoi kozetka. Siadamy. Tymczasem burdel mama znika za odrapanym przepierzeniem z dykty w kolorze zgniłego zakazanego owocu kiwi i krzyczy:
- Dziewczynki! Bardzo proszę! Klienci czekają.
Marko klepie mnie w kolano i puszcza perskie oko:
- Zaraz wybierzesz sobie jedną i będziesz miał z głowy to swoje dziewictwo…
Napięcie rośnie. Dla kurażu strzelam sobie kolejną porcję rakiji. W tym czasie na zapleczu podziemnego burdelu, oprócz głosu burdel mamy, słychać szepty i pohukiwania. Ki diabeł? Oprócz prostytutek oferują tutaj także sowy do wypychania?
Odkładam butelkę, gdy zza parawanu tanecznym krokiem wytacza się gromada prostytutek. Wszystkie mają na sobie futra, przytrzymywane oburącz za brzegi. Ich twarze pozostają ukryte za czarnymi woalkami, które zwieszają się z kapeluszy ozdobionych piórami. Kurna, przedwojenny kabaret! Zbliżają się do nas kupą jak stado oswojonych kotów i…
… i kiedy są na wyciągnięcie ręki, rozchylają brzegi króliczych futer, z których stadami wylatują mole. Szczęka opada mi o jeden poziom niżej. Odwracam głowę i gulgoczę do Marko:
- Przecież one maja po siedemdziesiąt lat! Co to jest? Burdel czy Dom Pogodnej Starości?
Marko uśmiecha się i kładzie mi rękę na ramieniu:
- Dick… Brak ci doświadczenia w sprawach damsko-męskich… A prawda jest taka, że kobieta jest jak wino. Im starsza tym lepsza… Ale głupota jest prawem młodości – więc możesz sobie wybrać najmłodszą… Elena ma sześćdziesiąt cztery…
Rzeczona Elena robi przede mną piruet. Po czym tyłkiem wielkim jak Barbakan przysiada na moich kolanach. Odsłania woalkę i…
….i budzę się w swoim namiocie. Mam gigantycznego kaca. Ale jestem sam. Uff… Co za idiotyczny koszmar! Tylko czy to na pewno był sen? Zaraz, zaraz – kiedy mi się urwał film?
Moje rozmyślania przerywa dramatyczny tupot bosy stóp, które na zewnątrz zbliżają się do namiotu. Następnie spanikowana rączka odsuwa zamek i w czeluści otworu pojawia się rozczochrana głowa Alicji:
- Dick?!
- Tak?
- Miałam straszny sen, czy mogę wejść i ci go opowiedzieć?!
Kurna! Co to epidemia? Wszyscy maja koszmary?
Alicja, trzęsąc się jak osika, wciska się do namiotu.
- Dick, miałam straszny koszmar!
- Ja też.
- Naprawdę?… A wiesz, co mówi Freud?
- Freud? Nie przypominam sobie, żebym z nim kiedykolwiek pił brudzia.
- Dick, błaźnie, Freud umarł w 1939… Więc na pewno się nie poznaliście osobiście… Był psychiatrą i mówił, że sny prowadzą nas królewską drogą do podświadomości… Rozumiesz?
- Alu, wypiłem wczoraj morzę rakiji i dzisiaj mój mózg nie pracuje na najwyższych obrotach… Więc bardzo proszę, mów do mnie ludzkim językiem, krótko i ciszej…
- Dick, przyśniło mi się, że jestem prostytutką w Chorwackim burdelu dla weteranów wojny serbsko-chorwackiej. Mam na imię Elena, skończyłam sześćdziesiąt cztery lata i ciągle jestem dziewicą…
Nic nie mówię, ale jestem wstrząśnięty i zmieszany. No bo, kurna, sen z Eleną to miałem ja. I zamiast podjąć, było nie było, ciekawy temat współśnienia jednego snu – ja skupiam swoją uwagę na drugorzędnym szczególe:
- Jak to jesteś dziewicą? Przecież pracujesz w burdelu?
- No właśnie! Pracuję w burdelu, ale ciągle dotrzymuję przysięgi, którą złożyłam w Klubie Dziewic, gdy miałam lat osiemnaście. W związku z tym, klientów zaspokajam na wszelkie możliwe sposoby z wyjątkiem tego jednego… Dlatego w burdelu nazywają mnie PERWERSYJNA ELENA.
- Interesujący sen – mówię i moją bezużyteczną do tej pory dłoń kładę na udzie Alicji. - Czy mogłabyś mi szczegółowo opowiedzieć o tych wszystkich możliwych sposobach zaspokajania klientów?
- Dick, to tylko sen, który mówi o moich ukrytych wewnętrznych konfliktach psychologicznych. To królewska droga, którą mogę dotrzeć do mojej podświadomości…
Kurna, myślę sobie, jaka ta Alicja jest mądra! Jednocześnie przesuwam dłoń po królewskiej drodze je uda, które prowadzi mnie wprost do tajemniczego ogrodu.
- Ale zanim tam dotrę – kontynuuje Alicja. – Najpierw sen należy zinterpretować… I wiesz, Dick, jak ja go zinterpretowałam?
- Jak? – pytam, a jednocześnie wkraczam pięcioma palcami na dziewicze tereny jej łona.
- Myślę, że moja podświadomość nie pogodziła się z przysięgą, którą złożyłam w Klubie Dziewic. Rozumiesz, Dick? Moje libido jest w śmiertelnym konflikcie z superego!
Pewnie, że rozumiem. Nawet mój Wacek ma w małym palcu teorię Freuda. Ale po co tak się podniecać! Po co krzyczeć? Przecież na pewno taki konflikt da się rozwiązać. Moja droga Alicjo – jeśli się tylko nie będziesz ruszała – i pozwolisz, abym zastosował swoją oryginalną metodę terapeutyczną, twoje cierpienia zaraz się skończą.
Tak sobie myślę, jednocześnie sunę dłonią w górę, po brzuchu. I zatrzymuję się dopiero na piersiach.
- Dick – szepcze zdesperowana Alicja. – Nie wiem, co robić…
Tymczasem moje paluszki wirtuoza wygrywają rozkosznie allegro na sterczących sutkach.
- Dick – wydusza z siebie Alicja. – Ja chyba muszę załamać tą przysięgę. Nie chcę zostać perwersyjną prostytutką…
Oczywiście! Nie można do tego dopuścić. Dlatego zdejmuję spodnie i bezradną rączkę Alicji umieszczam na czubku Wacka. Niech pozna swojego psychoterapeutę.
- Och, Dick…
Układam mięciutką Alicję na plecach. Sięgam w dół i zsuwam z niej majtki. Rozsuwam kolana. Zajmuję pozycję jak Adam Małysz na szczycie Wielkiej Krokwi tuż przed skokiem. Wybijam się z progu… Lecę… Wacek ląduje z telmarkiem tuż przed punktem K, na granicy mysiego futerka Alicji… I w tym momencie narta nagle odskakuje w bok… Czubek najechał na mysi ogonek…
- Dick – Alicja unosi się na łokciach – wiesz, złamię swoje ślubowanie, ale dopiero za dwa dni, jak mi się skończy okres… A ty, Dick, jaki miałeś sen?
Piękny. Ale właśnie się skończył.
(W normalnych warunkach w tym miejscu skończyłbym posta. Ale, kurna, sytuacja robi się drażliwa. Ludzie piszą do mnie maile z pogróżkami, że jak kogoś w końcu nie przelecę, to oni mnie przelecą. No bo ileż można bawić się w ciuciubabkę? Więc w obronie własnej nienaruszalności osobistej, postanawiam działać radykalnie i nieliteracko.)
- Alicjo – mówię, wyjmując z plecaka długopis i kartkę – czy możesz mi to dać na piśmie?
- Co?
- Że wiesz… za dwa dni.
- Na piśmie?
- No. Chciałbym mieć to zaklepane.
- Dlaczego?
- Bo ciąży nade mną fatum, a jak będę to miał na piśmie…
- Dick?
- Tak?
- Jesteś szurnięty tak samo jak Gębacz. Dawaj to kartkę…
No i mi napisała oświadczenie.
Więc spoko.
Teraz tylko sobie odliczamy z Wackiem kolejne upływające minuty.
To już za dwa dni.
12.00 w południe. Plaża. Upał taki, że gdyby Wacek był figurką z wosku – już dawno by się stopił.
Rozłożyliśmy się całym obozem jakieś dziesięć metrów od wody. Każdy ma swój kocyk albo leżak i plażujemy.
W tle, pod parasolem, Stary i Prezes grają w karty.
Leżak z lewej strony okupuje Prezesina. W dłoni trzyma gazetę dla kobiet i rozpłomienionymi oczami czyta artykuł pt.: ORGAZM NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI.
Na wprost - z nieskromnie rozłożonymi nogami, z biustem XXXXL sterczącym na tle nieba - leży Macocha. Królowa plaży. Czyta program TV z poprzedniego tygodnia.
Po prawej stronie, na wyciągnięcie ręki, leży na kocyku Alicja w białym bikini. Wsparta na łokciach czyta Mitologię Jana Parandowskiego.
No i ja…
…i Wacek.
Gdybym był zakłamanym kutasem, powiedziałbym, że Wacek stoi mi dlatego, że już się nie mogę doczekać zapowiedzianego intymnego kontaktu z Alicją. Ale prawda jest taka, że Wacek zawsze mi stoi na plaży. Także dzisiaj.
Więc skoro na plaży stoi mi w każdych okolicznościach… to nie ma żadnych powodów, abym nie mógł czytać w tej sytuacji erotyczno-kryminalnej powieści o detektywie HAMMERZE.
Tak więc leżę po środku naszego obozowiska. I jestem w punkcie kulminacyjnym powieści erotyczno-kryminalnej, w którym NIEWYŻYTA LASKA dostaje piątego orgazmu w wyniku dogłębnej penetracji penisem detektywa HAMMERA.
Pod wpływem powieściowych emocji – a także plażowej atmosfery i zapowiedzianego rozdziewiczenia z rąk Alicji - mój Wacek ryje główką w piasku. Nowa odmiana strusia. Struś Chorwacki.
Właśnie zastanawiam się nad tym, co by można zrobić, aby Wacek przestał się wbijać w planetę Ziemię, gdy na swoim kocyku Alicja odwraca się w moją stronę. Moim oczom, które oderwałem od strony, na której NIEWYŻYTA LASKA kończy swój piąty orgazm, ukazuje się Alicja w białym bikini od frontu. Z wrażenia Wacek wbija się pięć centymetrów głębiej w ziemię:
- Dick, znasz mit Syzyfa? – odzywa się Alicja, pokazując na swoją książkę.
- To o tym gościu, co toczył kamień pod górę?… Niezły absurd, żeby tak całe życie się męczyć…
- Wiesz – szepcze w moją stronę Alicja – ja myślę, że z takim absurdem mamy do czynienia na co dzień.
Kurna! Coś na ten temat mógłbym powiedzieć. Na przykład teraz. Zupełnie absurdalna sytuacja. Mój Wacek niczym wiertło górnicze wbija się coraz głębiej w ziemię. Czysty absurd! Kiedyś na łące w lasku Wolskim miałem okazję posuwać ziemię ojczystą, a teraz bezczeszczę ojczyznę Chorwatom. Muszę coś z tym zrobić, bo czubek dokopie się do jądra ziemi.
- …Dick – kontynuuje Alicja szeptem swoje filozoficzne wywody – popatrz na naszych Starych. Każde z nich toczy taki absurdalny kamień. Moja matka do końca życia będzie wspinała się na szczyt w pogoni za doskonałym orgazmem…
I gdy Alicja tak sobie nadinterpretuje w słońcu mit Syzyfa, jak myślę nader przyziemnie. By nie powiedzieć podziemnie. Zastanawiam się, co zrobić z oszalałym Wackiem?
Mógłbym go obłożyć lodem. To by pomogło. Ale skąd ja wezmę lód? Musiałbym przejść na koniec plaży i kupić w budce. Nierealne. Jak ja przejdę przez całą plażę z Wackiem sterczącym w kąpielówkach jak narta?
Aby zmniejszyć rozmiary Wacka bez skutków ubocznych, powinienem pobiec do morza. Morska woda też na wariata działa uspokajająco.
Od brzegu dzieli mnie dziesięć metrów – kalkuluję. Taki dystans mógłbym pokonać w ciągu jednej sekundy.
OK. Zdejmuję okulary przeciwsłoneczne. I szykuję się do skoku. Dziesięć metrów. Jedna sekunda. Nikt nie zauważy, że biegnę z dzidą do wody. Zajmuję pozycję startową. I tylko czekam - aż mały chorwacki chłopczyk zabierze swoją pieprzoną piłkę z bieżni. W końcu jest wolne. START.
Biegnę…
I…
JA PIERNICZĘ!
Ten cholerny mały chorwacik, oprócz piłki, miał jeszcze wiaderko i łopatkę, które zakopał w piasku. Dokładnie w połowie drogi. Tam, gdzie moja stopa sprintera miała dotknąć ziemi – i się odbić. Zamiast tego - osunęła się w wkopany dołek.
JEBUDU!
Tak więc obecnie leżę pięć metrów od wody – pół sekundy dzieli mnie od tego, aby Wackowi zrobić zimną kąpiel. Jest tylko jeden problem. Po tym, jak zaliczyłem glebę, patrzą na mnie wszyscy ludzie na plaży i zastanawiają się, czy dostałem udaru mózgu. Nie ma siły, żeby nie zauważyli, że Wacek sterczy mi w kąpielówkach jak narta Adama Małysza w locie.
Więc wpadam na genialny pomysł – przecież takie głupie pięć metrów mogę się przeczołgać. Co to dla mnie! I zaczynam się suwać cielskiem po piasku jak gigantyczny krab.
- Dick – słyszę zza pleców głos Macochy – co ty wyprawiasz?
- Nic. Pełznę sobie do wody.
I centymetr po centymetrze, żłobiąc Wackiem plażę, zbliżam się do wody. Mam czas. W końcu jestem na wakacjach.
W trakcie pełzania, gdy od wody dzieli mnie metr, zza pleców dobiega mnie głos Starego:
- To jakiś absurd! Dick, wstawaj!
Na co odzywa się w mojej obronie nasza plażowa intelektualistka – specjalistka od mitów Greckich – Alicja z Krainy Czarów:
- Proszę mu nie przerwać, on inscenizuje mit Syzyfa! Toczy swój kamień…
No bez jaj! Wprawdzie mój Wacek rzeczywiście w chwili obecnej jest twardy jak kamień, ale w żadnym wypadku nie jest okrągły. Alicja nie wie, o czym gada.
- …żeby całkiem było tak, jak w tym micie, to po doczołganiu się do linii brzegu powinieneś zawrócić – słyszę instrukcje Alicji zza pleców.
W życiu! Muszę Wacka natychmiast zanurzyć! I gdy o tym myślę, przesuwając się centymetr po centymetrze w stronę wody, słyszę Prezesa:
- Na pewno zawróci.
Tak? A niby czemu - dyszę pod nosem.
- … nie jest chyba taki głupi, żeby dzisiaj wchodzić do wody…
do wody… do wody… do wody…
- … po tym, co nam powiedział rano Marko.
Od linii brzegu dzieli mnie jakieś pół metra. Zatrzymuję odwłok. Odwracam głowę. Gapi się na mnie cała plaża. Patrzę znowu na morzę i dopiero teraz widzę, że nikt dzisiaj się nie kąpie.
- A co mówił Marko? – pytam przez ramię.
- Nie słyszałeś?
- Nie!
- Że jakiś zabłąkany rekin pojawił się w naszej zatoce.
Czołgam się z powrotem na mój kocyk. Co mi to szkodzi, że Wacek ryje sobie w ziemi? Niech sobie ryje. Na swojej drodze spotka najwyżej dżdżownice. A nie brr… rekina.
Kiedy docieram na swoje miejsce, przysuwa się do mnie Alicja z Mitologią Jana Parandowskiego w ręku i mówi:
- Dick, to było boskie! Piękna inscenizacja! Mógłbyś to powtórzyć?
Dick – mówi Stary – zwijamy się z plaży. Trzeba coś zjeść.
- Ja jeszcze trochę poleżę – oświadczam dyplomatycznie, ani słowem nie wspominając o tym, że jestem za pomocą Wacka zakotwiczony dziesięć centymetrów pod ziemią.
- Usmażysz się – mówi Macocha.
- Po to tutaj przyjechaliśmy – przychodzi mi w sukurs Prezesina, obracając na paleni swoje chude ciało na drugą stronę. – Ja też zostaję.
W ten sposób zostałem tylko z Prezesiną – reszta towarzystwa poszła na obiad.
- Dick – Prezesina unosi się na łokciach na swoim posłaniu.
- Tak?
- Czy mógłbyś przesiąść się na mój kocyk. Chciałabym z tobą porozmawiać.
- Niestety, pani Prezesino, w chwili obecnej jest to niewykonalne.
- W takim razie ja przesiądę się do ciebie.
Ja powiedziała, tak zrobiła. Jej chude ciało spoczęło obok mojego.
- Dick, muszę ci wyznać, że jestem potwornie niezaspokojona. Leżę tutaj na tej plaży od pięciu godzin i myślę tylko o jednym…
- To znaczy? – dopytuję się grzecznie, aby podtrzymać towarzyską konwersację.
- Wyobrażam sobie, że na plaży pojawia się rycerz i swoim mieczem rozłupuje mój pas cnoty. A następnie wdziera się we mnie gwałtownie i lubieżnie. Poczym bezlitośnie młóci mnie swoją maczugą, którą obdarzyła go natura. I trwa to godzinami… A ja niepomna na swoją nieszczęśliwą przeszłość, na zmarnowane lata w związku z impotentem, przeżywam orgazm za orgazmem…
I gdy tak Prezesina opowiada o swoich marzeniach, jej dłoń niczym zagubiony błędny rycerz przesuwa się po moim ciele. Wjeżdża pod gumę kąpielówek. I atakuje mnie od tyłu, zboczem pośladków…
- Dick, życie jest takie ciężkie… No bo spójrz na mój związek z Prezesem… Przecież my jesteśmy zupełnie niedobrani! On jest impotentem a ja nimfomanką. Łączy nas tylko Toyota, którą kupiliśmy na kredyt… Ale jakie znaczenie ma pieprzony samochód, gdy ja odczuwam piekielne pożądanie, a on jest impotentem?!… Jemu jest potrzebna zimna blondynka. A mi ognisty ogier…
I gdy tak Prezesina frustruje się, jej dłoń dopada mojego Wacka ukrytego pod ziemią. Ujmuje go w opiekuńczą dłoń. I zaczyna ujeżdżać w dołku.
- Dick, potrzebuję faceta. I to na gwałt. Bo zwariuję. Chcę, żeby uprawiał ze mnę seks, co pięć minut. Żeby był na gwizdnięcie. Żeby był niezniszczalny jak Terminator. Żeby jego fiut był jak odnawialne źródło energii. Żeby dopadał mnie w narożniku i nokautował. Żeby kruszył swoją kopią na dnie mojej niezaspokojonej cipki. Żeby…
I w rytm tej litanii życzeń dłoń Prezesiny mimochodem doprowadza Wacka do ORGAZMU. Strzelam nasieniem w głąb ziemi chorwackiej.
Kurna, ciekawe co im tu wyrośnie?
- Dick – kończy Prezesina – jednym słowem potrzebuje rycerza, który natychmiast zdejmie mi ten pas cnoty i swoim fiutem pozrywa pajęczyny w mojej jaskini rozkoszy!.
Po jej wypowiedzi zapada na chwilę cisza… Poczym za naszymi plecami ze wszystkich stron do naszych uszu dobiega wrzawa. Kurna, czyżby wszyscy nam się przyglądali – a teraz biją brawo?
Unoszę głowę.
Ludzie stoją na piasku i szeroko otwartymi oczami patrzą w stronę morza.
- Dick, popatrz – szepcze Prezesina. – Rekin.
Odwracam się w stronę morza. Po powierzchni wody w stronę brzegu sunie płetwa rekina… Ej! Bez jaj to nie jest płetwa rekina! To jest kask Gębacza! W następnej chwili – jak rycerz wynurzający się na swoim koniu z topieli – z wody wyjeżdża na rowerze Gębacz.
- Gębacz – szepcze Prezesina. – Dick, on wygląda jak prawdziwy błędny rycerz.
(od tego momentu – w postach, które ukażą się w ciągu kilku następnych godzin – opiszę tragiczne wydarzenia dnia wczorajszego)
(6 minut i 23 sekundy później)
Pożyczyłem rower od Gębacza i jadę z tymi listami. Kurna, czym ja się zajmuję? Godzina mojego rozdziewiczenia lada moment wybije, a ja tu się zabawiam w listonosza!
I gdy tak pedałuję, nagle z boku zahacza mnie Prezesina:
- Dick, zatrzymaj się!
Daję po hamulcach.
- Dickuś, słodziutki – mówi Prezesina, jednocześnie sięga do biustonosza i wyjmuję kartkę. – Zrób to dla mnie i dostarcz ten list Gębaczowi… Och, Dick, nawet sobie nie wyobrażasz, jakie ja katuszę przeżywam w tym pasie cnoty… Marzę o jakimś szybkim numerku, na przykład na ramie roweru… może chociaż pocałujemy się z języczkiem…
No i Prezesina, na chwilę przed tym zanim ruszę w dalszą drogę, gwałci mnie językiem.
- Och, Dick – mruczy Prezesina na odjezdnym – czuję, że ta noc będzie szalona.
(cdn - jeszcze dzisiaj)
(5 minut 58 sekund później)
Kurna, ten list Prezesiny to nie bardzo jest mi po drodze. Więc wracam do Gębacza.
- Odpisała mi? – podrywa się na równe nogi.
Drżącymi rękami otwiera kopertę. Rzuca się na list i wygłodniałym wzrokiem zaczyna czytać:
- Chce się ze mną spotkać na plaży… – przerywa po pierwszym zdaniu. - Dick, ona mnie kocha!
I czubek z rozwianym włosem wraca do przerwanej lektury. Na policzkach pojawiają mu się czerwone rumieńce:
- Och, jakiego ona używa języka pełnego poezji… Chcę, abym ją niczym błędny rycerz uwolnił z okowów metalowego pasa cnoty… Czysta poezja…
W następnej chwili list wypada z dłoni Gębacza i jak liść z drzewa ruchem falisto-zajebistym leci w stronę ziemi.
- Co się stało? – pytam.
- Chyba nie mogę ci powiedzieć… Alicja opisuje, jak wyobraża sobie naszą pierwszą noc poślubną.
- Kurwa, Gębacz. Czy ja ci nie powiedziałem, że to nie jest list od Alicji tylko od Prezesiny?!
- Nie!
- No to ci właśnie mówię.
Wsiadam na rower. Tymczasem Gębacz schyla się i podnosi z ziemi list:
- Dick, ona tutaj piszę, że liczy na to, że dzisiejszej nocy skruszę kopię w jej jaskini rozkoszy… Czego ona ode mnie chce? Przecież ja nie mam żadnej kopii.
Odjeżdżając, przez ramię wołam w stronę Gębacza:
- Głąbie, przecież to poezja!
(nieco później)
Jadę co koń wyskoczył w stronę naszego obozowiska. Z piskiem opon zatrzymuję się przed namiotem Starego i Macochy. A następnie u jego wrót delikatnym chrząknięciem sygnalizuję swoje przybycie.
Z głębi namiotu wytarabania się Macocha:
- To ty Dick?
A co, kurna, tak się zestarzałem, że nie poznaje własnego pasierba?
- Mam list.
Macocha uśmiecha się półgębkiem, zagarniając szlafroczek na całym swoim dobrodziejstwie inwentarza o rozmiarach XXXXL.
- To jakiś żart, co? Szalona zielona noc, bo jutro wyjeżdżamy do Splitu, i ci się zachciało żartów… Od kogo niby ten list?
- Od Winnetou.
- Dick, myślałam, że jesteś poważniejszy… Budzisz mnie w środku nocy tylko po to, żeby powiedzieć, że masz dla mnie list od Winnetou? Myślisz, że to jest śmieszne?
- To nie jest prawdziwy Winnetou, tylko dubler z niemieckiego filmu, który tu kręcono przed laty… – próbuję tłumaczyć.
Macocha wyrywa mi list z dłoni. I patrząc mi prosto w oczy mówi:
- Dick, skończ pierdolić!
I odwraca się na pięcie. Poczym wgramala się z powrotem do namiotu.
Kurna, nie przypuszczałem, że robota listonosza jest taka niewdzięczna.
(cdn – jeszcze dzisiaj)
(Chwilę później)
Telefonicznie lokalizuje aktualny adres Alicji. Oczywiście. Jest na plaży. Kiedy zajeżdżam, okazuje się – co rzecz jasna było do przewidzenia – że czyta książkę w świetle latarki:
- Co czytasz? – pytam, wyjmując z kieszeni list.
- Kamasutrę – odpowiada Alicja i zawiesza na mnie swój dziewiczo-perwersyjny wzrok.- Próbuję się przygotować teoretycznie przed naszym dzisiejszym spotkaniem.
Uff… To będzie gorąca noc… Ale najpierw skończmy z tymi listami. Wyciągam dłoń z kopertą w stronę Alicji.
- List? Napisałeś do mnie list?… Dick, ależ to romantyczne!
Chrząkam w ciemnościach i żeby nie było nieporozumień – tak jak miało to miejsce w chwili dostarczenia przesyłki do Gębacza – uprzejmie prostuję:
- To nie jest list ode mnie.
Alicja unosi głowę:
- A od kogo?
Nauczony doświadczeniem – tym razem z Macochą – postanawiam zbyć milczeniem pytanie Alicji.
- Dick, ależ to jest tajemnicze. Dostaję list w środku nocy od nieznanego adresata!
Kurna! Nie podniecajmy się listami. Nie traćmy energii na głupoty. Przecież nie o listy dzisiaj chodzi. Wielki Finał Orkiestry Dicka rozegra się w namiocie. W najintymniejszym miejscu ciała Alicji… A nie na poczcie, kurna! Więc…
- Alicjo, o której do mnie przyjdziesz?
- Przeczytam list. Potem dokończę lekcję piątą z Kamasutry o sposobach przydawania rozkoszy zębami… Myślę, że będę najpóźniej za piętnaście minut.
OK.
W takim razie jadę przygotować namiot.
Karawan złożony z Toyoty, w której siedzi rodzina Prezesa plus Gębacz, oraz naszego Fiata sunie w stronę Splitu.
Jest upiornie. Postrzępione czarne chmury wiszą tuż nad horyzontem. Załamanie pogody.
Ze mną też nie jest najlepiej. Czuję jakbym nie był sobą.
- Dick – odzywa się Stary z nad kółka. – Co to zapomniałeś języka w gębie? Od wczoraj się nie odzywasz. Obraziłeś się na nas?… Mam już dość tej ciszy…
Chromolę to! Niech sobie włączy radio. Nie będę mielić jęzorem tylko dla jego rozrywki. Poza tym tłuk pewnie nie słyszał, ale milczenie jest złotem. Więc, kurna, milczę.
- Indianie obcinali swoim ofiarom języki – przeciąga strunę Stary.- Ale z twoim językiem jest chyba wszystko w porządku, co?
- Chromolę Indian! – wyrywa mi się z gardła krzyk.
- Winnetou – wbija mi w serce szpilę Macocha.
- A wiecie, że przed chwilą wydawało mi się, że widzę gościa w pióropuszu – mówi stary, kątem oka gapiąc się na wzgórza po lewe stronie.
- Na którym? – dopytuje się Macocha, idąc za spojrzenie Starego.
- Z lewej.
- Nikogo tam nie ma.
Pięć kilometrów dalej zatrzymujemy się na stacji, żeby zatankować – no i odlać się. Wychodzę z samochodu. Obojętnym bykiem mijam roześmianego Gębacza, promieniejącą szczęściem Prezesinę i napiętnowaną radością Alicję. Za plecami słyszę ich chóralne:
- Dick?
Mam to w dupie. Schodami w dół spuszczam się do klozetu. Chce się tylko odlać.
Kiedy dwie minuty później stoję przy pisuarze, otwierają się drzwi. Kurna! Do środka wtarabania się Prezes. Staje w progu i – czuję to – gapi się na mnie. Chromolę to! Kończę się odlewać. Otrzepuję Wacka i…
- Dick – odzywa się Prezes, gdy próbuje się przecisnąć obok niego w przejściu. – Mam dla ciebie propozycję.
Unoszę głowę i stalowym spojrzeniem patrzę prosto w jego świńskie oczka:
- Słucham.
Prezes wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów. Częstuje mnie. Niby nie palę. Ale czemu nie?
- Dick – odzywa się Prezes, zaciągając się dymem. – Tak się na tej naszej wycieczce pojebało, że chyba mamy wspólnych wrogów… Więc może zjednoczymy siły i wyeliminujemy z gry pana potencjalnie martwego Winnetou i idącego jego śladem do krainy cieni pana Gębacza?
W ciszy, która zapadła, słyszę własny głos, który odbija się echem od ścian:
- Kiedy?
- Przy pierwszej nadarzającej się okazji – mówi Prezes i wyciąga do mnie dłoń.
Ściskam ją. Następnie po schodach, paląc fajkę – ale nie zaciągając się – wychodzę na zewnątrz. Idę w stronę wozu.
- Dick? Co się stało? – zaczepia mnie Gębacz.
Nic nie mówię. Rzucam peta na ziemię. Rozdeptuję go podeszwą. Unoszę głowę. Nasze spojrzenia krzyżują się. Jeśli oczy są zwierciadłem duszy, bez trudu odczyta to, co go czeka… No proszę bardzo. Przypatrz się, fiucie… Gębacz mruży swoje radosne patrzałki. Przechyla się do przodu i nieświadomy nadciągającego niebezpieczeństwa pieprzy jak zwykle trzy po trzy:
- Dick, chyba masz zapalenie spojówek.
Panie potencjalnie martwy Gębaczu. To nie zapalenie spojówek. To pieprzony wyrok śmierci, który krwawo czai się w moich oczach.
Nic nie mówiąc odchodzę, wsiadam do bryki. I głosem twardym jak głaz mówię do Starego:
- Ruszajmy!
Kurna, sami widzicie. Po tym porannym załamaniu nerwowym, przeszedłem na ciemną stronę mocy. Obecnie My nick is BLACK DICK.
Jesteśmy na miejscu. Sześć kilometrów od Splitu. Na polu namiotowym.
Ale nie szerokość i długość geograficzna obecnie jest istotna. Ważne jest to, że siedzimy z Prezesem w jego Toyocie. Jest noc ciemna. A my jesteśmy uwaleni w cztery dupy. Pijani w sztok.
- Dick – mamrocze Prezes – mamy problem.
- Co się stało? – bełkoczę.
W odpowiedzi pijany Prezes w ciemnościach przesuwa ręce z prawa na lewo i z powrotem:
- Kurwa, Dick, ktoś ukradł kierownicę.
Ale zacznijmy od początku. Jak już mówiłem jesteśmy na miejscu. Na polu namiotowym sześć kilometrów od Splitu.
O godzinie dziesiątej razem z Prezesem oraz z dwoma łopatami udaliśmy się na wydmy. Nieopodal pola namiotowego. Nie dalej niż 500 metrów. Za nasypem kolejowym. Gdzie postanowiliśmy wykopać grób.
No i sobie w milczeniu kopiemy.
Kurna, nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak kojąco na skołatane nerwy działa kopanie grobu. Człowiek sobie kopie i wyobraża, kto spocznie na jego dnie. No i kogo ja tam widzę? Pana Winnetou i jego małego konika, na którym sukinsyn niczym cień podąża naszym śladem.
- Dick – przerywa milczenie Prezes. – Nie masz pojęcia, ile ja tu ludzi bym chciał pochować?
Kurna, co tu nam Prezes chce zrobić zbiorową mogiłę?
- Czy ty myślisz, że świętej pamięci Gębacz jest pierwszym i ostatnim, który swojego fiuta zaparkował w katakumbach mojej żony?… Nawet się nie mieści w pierwszym tysiącu… Gdybym chciał ich wszystkich pochować, kopalibyśmy tu rok bez przerwy…
W tym miejscu swojej gorzkiej gawędy rodzinnej Prezes przerywa kopanie:
- Kurwa, Dick, coś mi się zdaje, że to syzyfowa praca! Bez drewnianego szalunku nie da rady… Piasek się osypuje.
To fakt. Przerywam kopanie i w świetle latarki razem z Prezesem oglądamy efekty naszej pracy. Nie ma bola, w takim płytkim dołku to mi się na pewno nie zmieści Indianin na koniu!
- No to co robimy? – pytam, odkładając łopatę.
- Może sukinsyna rzucimy wilkom na pożarcie?
- Są tu wilki – rozglądam się czujnie na boki.
- Albo niech go rozdziobią kruki i wrony – dorzuca drugi zwariowany pomysł.
Kurna, widzę, że Prezes z lekka fiksuje. Poza tym prawda jest taka, że podczas tego kopania doszedłem do wniosku, że właściwie do Gębacza nie żywię aż takiej urazy, żebym musiał go od razu zabijać. Wkurwia mnie od lat, to fakt, ale niech sobie wegetuje. Byle by mi w drogę nie wchodził.
Tak więc na razie chcę tylko zbić Winnetou.
I tutaj mam problem. Nie mam pojęcia, jak złapać tego sukinsyna na koniu. Ostatni raz widziałem go wczoraj na plaży.
- Dick – odzywa się w ciemnościach Prezes – nie wiem jak ty, ale ja mam chwilowo dość kopania… Chodźmy na wódkę. Stawiam.
Nie daje się długo prosić.
No i siedzimy przy stoliku w przydrożnym barze. Na ruszcie opala się zamówiony przez prezesa baran. Tymczasem pijemy rakiję. I w miarę picia, dochodzę do wniosku, że zbyt pochopnie grubasowi wystawiłem złą opinii. Prezes to równy gość. Tylko życie miał ciężkie. No i obecnie jest na maksa pogięty:
- Proszę ja ciebie, kurwa, Dicku, czy ty myślisz, że ja zawsze byłem takim zgryźliwym bucem jak teraz?
- Ależ panie Prezesie…
- No więc prawda jest tak, że nie urodziłem się bucem… Bucowatość, że tak powiem, jest moją cechą wtórną i nabytą… A do tego, że obecnie jestem skurwysyńskim bucem, ewidentnie przyczyniła się Prezesina oraz miłosne niepowodzenia w młodości… Wypijmy Dick za młodość…
Pijemy, odkładamy kieliszki na blat stołu. Prezes przesuwa cielsko na krześle i kontynuuje przerwany wątek:
- Dick, gdy mówię o miłosnych niepowodzeniach w młodości, mam na myśli to, że za młodu nie potrafiłem sobie znaleźć dziewczyny. Z tego powodu aż do czterdziestki byłem, kurwa, Dick, prawiczkiem… Tobie, jebako, z tym twoim nickiem, to pewnie się w głowie nie mieści, co?… No ile już panienek posunąłeś?
Chrząkam dyplomatycznie i gestem dłoni przywołuję właściciela zajazdu, żeby nam nalał rakiji. Mam nadzieję, że w ten sposób przerwę niewygodny dla siebie temat.
Pijemy kolejną porcję wódki. Zakąszamy udem barana. Ale te moje wybiegi nie są w stanie zbić z pantałyku Prezesa:
- No, Dick, zaspokój moja niezdrową ciekawość. Ile miałeś już panienek? Dziesięć?… Mało, co? O sukinkocie… Dwadzieścia?
Kurna, mógłby skłamać. Znam bez liku frajerów, co to bez opamiętania fantazjują na temat tego, ile to mieli panienek. Ale kłamstwo nie popłaca. Więc walę prawdą prosto między świńskie oczka Prezesa:
- Jestem jeszcze prawiczkiem.
- Dick, nie wierzę!
- Poważnie.
Prezes się rozpromienia:
- Kurwa, jakżeż te pismaki w gazetach fałszują statystyki na temat seksualnej inicjacji młodzieży…Człowiek po lekturze takich artykułów godzinami nie może spać, bo myśli sobie o własnej nie dojebanej przeszłości… A tu proszę, nasz wielki Dick, symbol nieokiełznanej seksualności, ciągle jest prawiczkiem… Przybij piątkę… Kurwa, Dick, ale mi poprawiłeś humor!
No i w ten sposób miło sobie gaworzymy z Prezesem, jednocześnie popijając rakiję raz za razem. Raz za razem. Raz za razem…
No i się nawaliliśmy.
Jak dwa mesershmithy.
- Dick – bełkocze Prezes – ja już, kurwa, mam dość. A ty?
- Panie Prezesie, też jestem gotów.
- No to, kurwa, bierzmy dupy w troki.
I podtrzymując się, zbratani uściskiem zakosami wracamy na pole namiotowe.
Gdzieś tak w połowie drogi Prezes zatrzymuje się. Odchyla w tyłu, wyjmuje z kieszeni chusteczkę i zamaszystym ruchem wyciera prawe oko.
- Panie Prezesie – mamroczę, zataczając się wokół grubasa – dlaczego pan płacze?
- Bo, kurwa, Dick, się rozczuliłem… Wyobraź sobie, że od czasu, gdy zostałem panem bucem nie miałem okazji z nikim się zbratać tak jak ma to miejsce obecnie z tobą, Dick… Daj pyska…
No i na poboczu drogi dajemy sobie braterskiego pyska.
- Dick, kurwa, chciałbym mieć takiego syna jak ty…
- E tam, panie Prezesie… Przecież ma pan Alicję.
Prezes wykonuje gwałtowne machnięcie prawą ręką. To powoduje, że traci równowagę i ładuje się do rowu. Kiedy w końcu udaje mi się go podnieść na nogi, słyszę z jego ust wyznanie:
- Dick, kurwa, Alicja tak naprawdę nie jest moją córką… To skutek uboczny skoku w bok Prezesiny…
Mimo tego, że jestem pijany w trupa, szczęka opada mi do ziemi:
- A kto jest jej ojcem?
- Też bym chciał wiedzieć, bo wydałem na skurwysyna przed laty wyrok śmierci, który do dzisiaj nie został wykonany… Dick, wiesz co, chodź jeszcze trochę pokopiemy… Takie kopanie grobu moim śmiertelnym przeciwnikom strasznie mnie uspokaja…
Skręcamy gwałtownie w prawo. Następnie skrótem przez las podążamy na wydmę. Na miejscu wyciągamy z krzaków ukryte łopaty i dla uspokojenia nerwów kopiemy grób. Nie trwa to zbyt długo.
- Dobra, Dick – mówi Prezes po pięciu minutach – już się uspokoiłem… Możemy wracać na pole namiotowe.
Zarzucamy łopaty na ramię i drapiemy się pod górę na nasyp kolejowy, który oddziela camping od wydm. Kurna, po pijaku taki nasyp to prawdziwe alpinistyczne wyzwanie.
- Dick – dyszy Prezes, gdy w końcu po wspinaczce stajemy między kolejowymi szynami na szczycie nasypu. – Popatrz… Czy mi się, kurwa, wydaje, czy też mój omylny i pijany wzrok widzi przed twoim namiotem konia, na którego wsiada gość z pióropuszem na głowie?
Podążam wzrokiem za spojrzeniem Prezesa i…
…i rzeczywiście coś na wzór konia plus Indianina czai się w wirującym mi przed oczami polu namiotowym.
- Biegnijmy! – bełkoczę. – Dopadniemy sukinsyna.
I z łopatami w ręku, zakosami biegniemy w stronę pola. Wpadamy. I…
…i kurna nie ma ani konia ani Indianina.
- Dick – mówi, zataczając się Prezes. – Wsiadaj do samochodu. Daleko na tym swoim koniku nie ujechał.
Tak więc – jak to miałem okazję zauważyć na samym początku - siedzimy z Prezesem w jego Toyocie. Jest noc ciemna. A my jesteśmy uwaleni w cztery dupy. Pijani w sztok.
- Dick – mamrocze Prezes – mamy problem.
- Co się stało? – bełkoczę.
W odpowiedzi pijany Prezes w ciemnościach przesuwa ręce z prawa na lewo i z powrotem:
- Kurwa, Dick, ktoś ukradł kierownicę!
Z wrażenia urywa mi się film…
…musiałem stracić przytomność na kilka godzin, bo teraz jest już jasno.
Otwieram lewe oko. Kurna, jaką ja mam ciężką powiekę! Nie mam siły, żeby podnieść drugą – więc tylko gapię się jednym okiem. I co widzę?
Siedzę w samochodzie. Na moim ramieniu spoczywa głowa Prezesa. No i wszystko się wyjaśnia. Już wiadomo, dlaczego grubas nie mógł odnaleźć kierownicy.
SIEDZIMY NA TYLNEJ KANAPIE DLA PASAŻERÓW!

Leżymy z Prezesem na plaży w pewnym oddaleniu od reszty grupy. Na leżaczkach. Skacowani. Wyglądamy jak śnięte ryby, które wyrzuciło morze. Ale nie jest źle. Powoli dochodzimy do siebie. Prezes kupił browar i sobie tankujemy pod parasolem.
- Dick – mówi mój nowy przyjaciel, patrząc na laskę w bikini, która nieopodal liżę loda – może byśmy wieczorem się zabawili?
Kurna, niby jak? Przecież Prezes jest impotentem. Chyba, że chce mnie zabrać do wesołego miasteczka. Na karuzelę.
- Dick, muszę ci coś wyznać… Dzisiaj, kiedy się obudziłem, po raz pierwszy od wielu miesięcy miałem erekcję…
I kiedy słyszę wyznanie Prezesa, uświadamiam sobie, że od chwili tragicznych nocnych wydarzeń Wacek nie daje śladu życia. Jakby umarł. Kurna, jesteśmy na plaży – co Wacka zawsze doprowadzało do szaleństwa – a on zagrzebany w kąpielówkach śpi!
- … I coś jeszcze, Dick – kontynuuje zwierzenia Prezes. – Po raz pierwszy od wielu lat, gdy się obudziłem, nie myślałem o tym, że muszę zabić tego skurwysyna, co to spłodził Alicję. Oraz tych wszystkich innych, którzy za moimi plecami posuwali mi Prezesinę.
O kurna! A wiecie, o czym ja myślę od dwóch dni zaraz po przebudzeniu? O tym, żeby dopaść i zabić Winnetou.
- Dick, kurwa, po raz pierwszy od wielu lat czuję się szczęśliwy!
A ja jestem nieszczęśliwy!
Kurna, zły urok z Prezesa przeszedł na mnie. A nade wszystko jestem impotentem! Nie! To nie może być prawda!
Wstaje z leżaka i biegnę do wody. Rozpaczliwie płynę jakbym, kurna, w ten sposób mógł uciec od własnych problemów psychologiczno-seksualnych. Ale nie dane jest mi zbyt daleko odpłynąć. Nagle – w zupełnie niespodziewanym miejscu – trafiam dłonią na przybrzeżną boję.
Kurna, czy tych Chorwatów pogięło? Dziesięć metrów od brzegów stawiają boje? I gdy tak złorzeczę narodowi chorwackiemu, przytrzymując się oburącz za obły kształt, słyszę szept Macochy:
- Dick, to bardzo przyjemne, gdy tak mnie obejmujesz… Mam dzisiaj od rana tak wrażliwy biust… Może podholujesz materac troszkę dalej… Bo tutaj przy brzegu nie ma co robić przedstawienia…
No i holuję Macochę leżącą na materacu na środek zatoki:
- Dick – zabawia mnie Macocha rozmową podczas tego rejsu – Gębacz wszystko mi powiedział, jak to było z tym listem… Głuptasku, czemu mi nie powiedziałeś?…
- Wszystko się tak zaplątało…
- Och, Dick… Najważniejsze, że się wyjaśniło to nieporozumienie…
No i jesteśmy na środku zatoki, z dala od gapiów żądnych familijnych sensacji. Z dala od Starego, który mógłby poczuć ukłucie zazdrości. Ja i Macocha - sam na sam.
- Dick, pozwól, że zrobię to, o czym marzę już od dawna…
I Macocha, nie czekając na moją zgodę, zdejmuje górę do kostiumu kąpielowego. Widok piersi wielkich jak pomarańczowe boje na zatoce zapiera mi dech w piersiach. Kurna, powinni w podręcznikach do historii wprowadzić drobną poprawkę. Przecież ewidentnie jednym z siedmiu cudów świata jest jej biust XXXXL.
- Dick – mówi Macocha, wykładając się na materacu – nie będę miała nic przeciw, jeśli zrobisz mi malutki masaż biustu…
Malutki? Kurna, jakim cudem? To tak, jakby mi proponowała malutki spacerek na Mount Everest. Nie da rady! Ale co mi szkodzi, chętnie wybiorę się na wyprawę życia… Nie spierajmy się o słowa.
Moja dłoń atakuje lewą pierś, którą od góry kąsa chorwackie słońce. Wspinam się po krągłym i rozgrzanym do czerwoności zboczu. Docieram na czubek. I paluszkiem na sutku sunę dookolnie, zajedwabiście i wolniutko – tak że Macocha z rozkoszy tylko syczy jak imbryczek na gazie.
- Och, Dick… Czy mógłbyś go pocałować?
Oczywiście. Już się robi. Moje usta, z których kapie słona morska woda, niczym ryjek jeżozwierza opadają na sterczący sutek lewej piersi. O kurna! Takie ssanie sutków Macochy na środku zatoki jest milion razy lepsze niż cokolwiek, co przytrafiło się do tej pory w moim porąbanym życiu.
- Dick – szepcze Macocha – czy widzisz tą wysepkę na horyzoncie? Może byśmy tam popłynęli?
Wysepka na horyzoncie – to prawdziwy raj. Na pierwszy rzut oka – po tym jak doholowałem materac z Macochą na brzeg – wygląda na bezludną. Ponad piaszczystą plażą wznosi się skalisty brzeg, który porasta pióropusz palm. W powietrzu latają mewy – no i tyle byłoby z fauny. Poza tym zero ludzi.
- Och, Dick – szepcze Macocha, paradując topless po rozgrzanym do czerwoności piaseczku – ależ tu dziewiczo.
Fakt.
Idziemy po plaży w stronę skały. Wspinamy się w górę i wychodzimy na otwarty teren, który porastają karłowate drzewka przypominające małe koniki pasące się na prerii. Kurna, spoko mogliby tu nakręcić film przyrodniczy. No… albo erotyczny.
Macocha układa się na plecach w cieniu palmy i palcem wskazującym, który wieńczy czerwony pazur, kiwa w moją stronę. Wygląda jak kusicielka w raju – tyle że na głowę bije biblijną Ewę rozmiarem biustu.
- Dick, to wymarzone miejsce, abyśmy w spokoju mogli skonsumować nasz nieformalny związek, który nomen omen wlecze się już od miesięcy jak flaki z olejem… Ale teraz już żadna siła nas nie powstrzyma…
Przysiadam obok Macochy i niczym przyrodnik amator sięgam w dół, aby na łonie natury zdjąć z niej figi. Macocha posłusznie unosi pośladki. Zsuwam z niej skąpe odzienie i Macocha po raz pierwszy – o ile dobrze pamiętam – objawia się w pełnej krasie. Goluteńka i na wyciągnięcie ręki. Do tego podniecona jak kotka na rozgrzanym do czerwoności blaszanym dachu.
- Dick, możesz sobie darować grę wstępną… Tą dziecinadę przerabialiśmy przez ostatnie pół roku… W chwili obecnej interesuje mnie tylko hardcore, więc bądź tak miły i, kurwa, zdejmuj te swoje kąpielówki… I do dzieła.
W tej chwili pewnie wielu z was, znając siłę FATUM, które podąża za mną niczym skradający się Indianin, bystro zauważy, że znowu dałem ciała. Otóż całą kolekcja prezerwatyw, którą zapobiegawczo noszę ze sobą, zostawiłem na brzegu – po drugiej stronie zatoki.
Ale nie o to chodzi…
- Dick, zrzucaj te swoje majtadały i nie przejmuj się gumkami… Dzisiaj masz okazję zakosztować swoją Macochę w bezpłodnym sosie własnym.
Więc, kurna, o co chodzi?
O to, że mój Wacek w kąpielówkach skurczył się do rozmiarów ziarnka grochu… Gdyby mi teraz zrobiono inwentaryzację w majtkach, nawet by go nie wpisano do arkusza – taki jest mały.
- Dick… – unosi się goluteńka Macocha na łokciach, co powoduje, że jej biust XXXXL przesuwa się z prawa na lewo i z powrotem jak dwa wagony na bocznicy. – Dick, co się dzieje?
I gdy Macocha tak mnie indaguje, ponad jej głową, wśród małych drzewek, które przypominają małe koniki na prerii, zauważam prawdziwego konia. W łaty. Stoi i sukinsyn gapi się w moją stronę.
- Dick – słyszę za plecami głos Macochy – gdzie ty biegniesz?
Nie mam czasu, żeby jej odpowiedzieć. Biegnę w stronę Indiańskiego konika, który niestety widząc mnie – daje dyla w bok.
Próbowaliście kiedyś dogonić konia – nawet takiego malutkiego konika Przewalskiego – który klucząc między karłowatymi drzewkami śmiga raz w prawo raz w lewo?… No, kurna, nie ma na takiego sukinsyna mocnych… Ale zanim się zorientowałem, przez półgodziny zabawiłem się z nim w kotka i myszkę.
W końcu dałem za wygraną.
Na skraju wyczerpania fizycznego, ledwo powłócząc kopytami czołgam się do miejsca, gdzie zostawiłem Macochę. Na szczęście ciągle tam jest – ale już ubrana w strój kąpielowy i…
… i w jej włosach zauważam wsunięte ptasie pióro. Takie samo, jakie w pióropuszu Winnetou.
- Co to jest?
- Pióro.
- Skąd on się tam wzięło?
- Dick – śmieje się Macocha – a jakie to ma znaczenie?… Po prostu znalazłam je w trawie i wpięłam we włosy.
Wpatruję się w kłamliwe oczy Macochy i z zapałem wariata szukam na ich dnie prawdy.
- Nie wierzę. To jest pióro z pióropusza Winnetou… A tam – pokazuję dłonią w stronę prerii – stoi jego koń?… Gdzie on jest?… Zabije sukinsyna!
Oczy Macochy robią się wielkie jak spodeczki.
- Dick, czy ty się dobrze czujesz?… Jaki Winnetou?
Szczerze mówiąc, kurna, nie czuję się najlepiej.
Nie czuję się najlepiej – czas się do tego przyznać. Mam koszmary senne i halucynacje na jawie. A wszystko za sprawą Winnetou.W chwili obecnej siedzę na plaży za polem namiotowym i patrzę się w siną dal. Na rajską wyspę, gdzie okazało się, że mi Wacek nie staje.Muszę sukinsyna złapać, albo udać się na długotrwała psychoterapię wspomaganą elektrowstrząsami. Czuję, że całym sercem skłaniam się do tej pierwszej możliwości. Oczami wyobraźni widzę już uroczysty tytuł posta na blogu: WINNETOU NIE ŻYJE – MASZA ŻAŁOBNA –OBECNOŚĆ OBOWIĄZKOWA – PO POGRZEBIE ZAPRASZAM NA IMPREZĘ – STAWIAM – RADOSNY DICK.
I gdy tak się wkręcam w temat, zza pleców słyszę ostrożne kroki – jakby ktoś szurał mokasynami na piasku. W jednej chwili włosy stają mi dęba, wyjmuję finkę i…
…i jednym ruchem ciała, niczym Tom Cruis w Misson Impossible, odwracam się w stronę wroga.
- Kurwa, Dick, ocipiałeś? – mówi Gębacz, robiąc krok w tył. – Przychodzę do ciebie z gałązka oliwną w dłoni, a ty na mnie z finką?
- Sorry – mówię, chowając nóż do pochwy. – Myślałem, że to Winnetou.
- Jaki Winnetou?
- Ten, którego przyprowadził jednooki Marco…
Gębacza z wrażenia przysiada na piasku.
- Dick, o czym ty gadasz?
- Gębacz nie udawaj, że masz amnezję… Marco przyprowadził na plażę dublera Winnetou z filmu, który Niemcy tu kręcili przed laty…
- Dick, kurwa, nie przerażaj mnie… Nie było żadnego Winnetou. Był tylko jednooki Marco. Dał ci kopertę, w której był rachunek za nasz pobyt. Miałeś go dostarczyć Macosze… Nie wiem, jak to zrobiłeś, ale koperty ci się porypały. Rachunek dałeś Alicji, a mój list trafił do Macochy…
Patrzę na Gębacza i, kurna, wiecie, co myślę? Że sukinsyn Winnetou skaptował go na swoją stronę. Jeszcze chwila i powie mi, że Alicja jest ciągle dziewicą!
- Dick, przychodzę tutaj nie tylko w swoim imieniu… Wszyscy jesteśmy zaniepokojeni twoim stanem. Szczególnie Alicja…
A nie mówiłem!
- Alicja?… Proszę nie wypowiadaj przy mnie tego imienia, bo dostaję nerwicowej gęsiej skórki!
- Dick, powinieneś z nią porozmawiać.
- Niby o czym?
- O swoim problemie?
- O Winnetou?… Chcesz powiedzieć, że w swojej podróżnej biblioteczce ma poradnik pod tytułem JAK ZABIĆ INDIANINA - 10 UŻYTECZNYCH RAD DLA ŻŁOTODZIOBÓW?
- Dick, kurwa, daj sobie spokój z Winnetou… Alicja jest przekonana, że jesteś chory na tak zwany SYNDROM NIECHCIANEGO ROZPRAWICZENIA…
- Tak… Bardzo ciekawe… Pierwszy raz słyszę o takiej chorobie… Niby jak ona się objawia? – podpuszczam Gębacza.
- Halucynacjami, panicznym lękiem przed pierwszym stosunkiem oraz okresowymi atakami impotencji.
Czuję, że zaschło mi w gardle. Trzeba przyznać, że Winnetou dobrał sobie profesjonalne gron mącicieli wody. Ale, kurna, nie ze mną te numery!
Postanawiam zabawić się w Konrada Wallenroda. Będę udawał głupa po to, aby dostać się do obozu nieprzyjaciół. Może w ten sposób uda mi się zbliżyć do śmiertelnego wroga.
- Kurna, Gębacz, wydaje mi się, że masz rację… Chyba rzeczywiście mam ten syndrom… Jest na to jakieś lekarstwo?
Gębacz uśmiecha się jak lekarz, który po długotrwałym leczeniu wyprowadził pacjenta na prostą. Zakłamany buc przyjacielsko poklepuj mnie ręką po plecach:
- Cieszę się, Dick, że tak to przyjmujesz… Jesteś bardzo dzielny…
Kurna, powie jeszcze jedno słowo i mu przypierniczę…
- … A jeśli chodzi o lekarstwo, to Alicja jest gotowa się podjąć leczenia… W każdej chwili może przyjść do twojego namiotu.
OK. Co mi tam? Niech przyjdzie i mnie zbada.
- Przekaż jej, że będę czekał dzisiaj w nocy – mówię.
Jednocześni knuję tajemny plan, w którym wszystkich wyprowadzę w pole, by ostatecznie dopaść pana Winnetou, niechybnie podążającego na swoim koniu do krainy cieni.
Gębacz mruży oczy, wspiera głowę na dłoni jak Adam Mickiewicz na krakowskim rynku i z wyrazem zamyślenia na twarzy, mówi:
- Dick, myślę, że przed spotkaniem z Alicją, powinieneś przestać myśleć o … wiesz kim?
- Winnetou?
- Dokładnie. Moim zdaniem zawiesiłeś jak komputer pracujący na windowsach. Masz krytyczny wyjątek w swojej głowie w postaci tego Winnetou… Dlatego powinieneś się zresetować.
- Tak? A niby gdzie mam przycisk resetowania?
- Dick, przerabialiśmy to już z Alicją. I to z dobrym skutkiem… Mogę cię zresetować za pomocą hipnozy…
Włosy stają mi dęba:
- Gębacz, chcesz mnie zahipnotyzować?
- W celach leczniczych.
Patrzę na Gębacza i myślę, że… Kurna! Czemu nie? Niech mnie hipnotyzuję. Udam, że jestem w transie hipnotycznym i może coś z niego wyciągnę na temat Winnetou.
- Dobra, Gębacz, hipnotyzuj… Tylko pod jednym warunkiem… Kurna, nie wybudzaj mnie tak, jak to zrobiłeś Prezesinie… Wiesz, o czym mówię?… Nie chcę, żebyś później obwoził się po całej Europie z moim włosem łonowym.
Gębacz spuszcza zawstydzony oczy, a jego twarz robi się czerwona…
Ha! Kurna! A nie mówiłem! Gębacz też należy do tej bandy czerwonoskórych!
- Raz… Dwa… Trzy.
Co za psychopatologiczny absurd! Oczywiście NIE BYŁO ŻADNEGO WINNETOU. To tylko wymysł mojej chorej wyobraźni.
W związku z tym mój Wacek jest wielki jak MACZUGA HERKULESA. Twardy jak SZYNA KOLEJOWA. I niezawodny jak JAMES BOND.
PUK! PUK!
- Kto tam? – pytam.
- To ja, Alicja – słyszę szept z drugiej strony namiotu.
- Och!… Bardzo proszę, wejdź do środka.
Z mroku nocy do jeszcze ciemniejszego wnętrza namiotu wsuwa się jej ciało. Czuję, że skropiła się wodą kwiatową o nazwie: VIRGIN. Ten zapach powoduję, że poziom testosteronu w mojej krwi wzrasta do niebotycznej wartości 100%. Czyli – co by nie gadać – powoduje, że jestem stu procentowym facetem. MACHO.
- Dick – zaczyna szeptać Alicja, wtulając się w moją pierś, która w związku z zawartości testosteronu w mojej krwi, porasta gęstym czarnym włosem. – Wybacz mi, że wtedy jak ostatnia idiotka zasnęłam na plaży i nie przyszłam do ciebie… Ale dzisiaj jestem i chciałabym ci tamtą noc podwójnie wynagrodzić.
- Nic nie szkodzi, Alicjo. Dzięki temu doświadczeniu poznałem kilka ciekawych demonów w mojej głowie. Oraz doświadczyłem, czym jest męska niemoc. Z całą pewności ta lekcja pokory udzielona mi prze los przyda mi się w przyszłości.
- Ale teraz jest już wszystko w porządku?
- Jak najbardziej.
Aby nie pozostać gołosłownym, rozpinam rozporek i wciskam w dłoń Alicji sterczącego Wacka.
- Och!… Ależ on jest wielki. To prawdziwa MACZUGA HERKULESA. I jaki twardy. Jak SZYNA KOLEJOWA… Och… Dick… Włóż we mnie tego swojego JAMESA BONDA… chcę natychmiast przeżyć przygodę życia…
Nie pozostaję głuchy na namiętny szept miękkiej jak wosk Alicji. Układam ją na plecach. Zdzieram z niej perkalową sukieneczkę. Wysupłuje ze stringów. I rozpoczynam przygodę od małego palca jej stopy. Dotykam go końcem języka i powolutku – tak jak poleca to szlachetny Watsjajana Mallanga autor KAMASUTRY – sunę w górę wewnętrzną stroną nogi. Kiedy jestem na wysokości uda, do moich uszu dociera jęk Alicji, która już na tym wstępnym etapie pieszczot, doznaje pierwszego ORGAZMU. A to przecież dopiero początek!
Chwilę później końcem języka wdzieram się na wzgórze łonowe. Alicja wypręża się jak struna w fortepianie, oczekując, że ześlizgnę się o cal niżej. Ale ja pozostaję niewzruszony. PRAWDZIWY MACHO NIGDY NIE ROBI TEGO JĘZYKIEM. Dlatego zmieniam pozycję. Ustawiam się z Wackiem wielkim jak MACZUGA HERKULECA na wprost celu. Precyzyjnie, niczym JAMES BOND ze swojego rewolweru kaliber 45, mierzę w dziesiątkę. I naciskam spust…
Nie! Kurna, wróć!
Ustawiam się z Wackiem wielkim jak MACZUGA HERKULECA na wprost celu. Precyzyjnie, niczym JAMES BOND ze swojego rewolweru kaliber 45, mierzę w dziesiątkę. I twardym jak STAL członkiem wbijam się w szeroko otwartą Alicję:
- Och, Dick!
Zaraz za progiem JASKINI ROZKOSZY wita mnie dziewiczy hymen pochwalny, który roznoszę taranem w drobny pył.
- Och, Dick!
Wsuwam się głębiej. Krok za krokiem. A przy każdym takim kroku w głąb miękka jak rozgrzany wosk Alicja krzyczy:
- Och, Dick! – i przeżywa orgazm za orgazmem.
Będąc w połowie drogi naliczyłem ich już sześć. Ale brnijmy dalej. Twardy jak STAL Wacek dociera do końca JASKINI ROZKOSZY, gdzie robi SALTO MORATALE, poczym spryciarz jakimś cudem w lewym narożniku trafia na PUNKT G. Jest dla niego bezlitosny. Czubkiem MACZUGI HERKULESA bezlitośnie go punktuje. A każdy jeden punkt to kolejny ORGAZM jęczącej Alicji:
- Och Dick! Och Dick! Och Dick! – i tak dalej aż do znudzenia.
I kiedy w końcu na liczniku orgazmów Alicji pojawia się liczba 100, wycofuję STALOWĄ LUFĘ na brzeg JASKINI ROZKOSZY. Ustawiam ją w progu. Celuję w głąb. I jak niezawodny agent 007 – BOND, JAMES BOND – opróżniam cały magazynek.
SZEŚĆ KUL WYPEŁNIONYCH MILIONAMI PLEMNIKÓW TRAFIA W CEL.
Po wszystkim Alicja wygląd jak martwa. A ja, DICK – vel JAMES BOND – przeładowuję magazynek i jestem gotowy do następnej akcji na zlecenie JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI WACŁAWA.
I gdy tak leżę, zastanawiając się od której strony zacząć, gdzieś z prawej strony słyszę jakiś dziwny głos:
- Raz… Dwa… Trzy… Za chwilę klasnę w dłonie, to spowoduje Dick, że się wybudzisz z hipnozy. Po przebudzeniu zapomnisz, że istniał Winnetou. W zamian będziesz pamiętał, że twój penis jest WIELKI JAK MACZUGA HERKULESA. TWARDY JAK STALOWA SZYNA. I NIEZŁOMNY JAK JAMES BOND.
Chwilę później słyszę klaśnięcie i głos Gębacza:
- A teraz otwórz oczy.
Trzeba przyznać, że Gębacz ma smykałkę do hipnotyzowania. Chyba po ojcu, który jest różdżkarzem. Od czasu, gdy mnie wybudził – czyli od dwóch godzin – Wacek sterczy mi jak maszt radiowy w Konstatynowie.
Poza tym już nie myślę o Winnetou. Spoko. To było przywidzenie. Obecnie pan wielki WINNETOU na swoim malutkim KONIKU przebywają w krainie cieni – niech im ziemia mojej podświadomości lekką będzie.
W związku z tym – całkiem zdrowy – leżę sobie w namiocie i czekam na Alicję.
PUK! PUK!
- Kto tam?
- Alicja?
- Och!… Bardzo proszę.Z mroku nocy jej gibkie ciało przemieszcza się do wnętrza namiotu. Wchodząc – zamiast za metalową rurkę – dłonią chwyta za TWARDEGO JAK SZYNA KOLEJOWA Wacka. Przytrzymuje się. Siada obok mnie. I puszcza.
Szkoda.
- Dick – odzywa się w ciemnościach.- Bardzo się cieszę, że skłaniasz się do mojej teorii…
Chrząkam:
- Do jakiej teorii?
- Że cierpisz na SYNDROM NIECHCIANEGO ROZPRAWICZENIA?
Przesuwam w ciemnościach Wacka na prawo, żeby mi nie przeszkadzał w ewentualnej gestykulacji, po czym dyplomatycznie chrząkam po raz drugi:
- Myślisz, że…
- Jestem przekonana. Obserwuje twoje zachowania od początku naszej podróży. I nie może być wątpliwości. Za wszelka cenę unikasz rozdziewiczenia. Pozornie lecisz na wszystkie kobiety. Ba… gotów byłbyś posunąć się nawet do tego, aby przelecieć dziurkę od klucza albo otwór po sęku…Ale tak naprawdę kombinujesz jak koń pod górę, żeby tylko pozostać prawiczkiem…
KOŃ? Dlaczego ona mówi o koniach? To zwierze źle mi się kojarzy… Nie chcę do tego wracać.
- Czy masz dla mnie jakąś propozycję?
Czuję, że Alicja kładzie w ciemności na moim kolanie dłoń i przyjacielsko mnie poklepuje. W ramach towarzyskiego rewanżu – swoją wsuwam między jej nogi.
- Owszem, Dick. Nie przychodzę tu z pustymi rękami… Nie wiem, czy zauważyłeś, ale ostatnio czytam Kamasutrę…
Kurna, tak to jest z intelektualistkami. Trzymasz jej rękę w majtkach, ale ona tego nie zauważa, bo całą uwagę skupia na własnym gadaniu. Cała Alicja. Ale nie do końca, niestety:
- Dick, bądź tak łaskaw i wyjmij dłoń z mojej bielizny… Bądźmy poważni… Problem, który mamy rozwiązać może zaciążyć na całej twojej przyszłości…
Posłusznie, acz niechętnie, spełniam życzenie. Jednocześnie przesuwam dłoń Alicji - która bezużytecznie poklepuje mi kolano - na Wacka. Proszę. Niech tutaj sobie klepie.
- … Otóż szlachetny Watsjajana Mallanga autor KAMASUTRY radzi, aby z dziewicą postępować delikatnie…
Kurna! No bez jaj!
- Ja nie jestem dziewicą – przerywam ten jałowy bełkot pseudo intelektualistki z Koziej Wólki. – JESTEM PRAWICZKIEM.
- To bez różnicy, Dick… Wiem, że twoja męska duma w tym momencie może zostać urażona, ale uwierz mi… SYNDROM NIECHCIANGO ROZPRAWICZENIA to choroba podstępna jak złośliwy Indianin…
INDIANIN!
Kurna, czuję, jakby tym jednym słówkiem na literę „I”, na którą zaczyna się także słowo igła – ukuła mnie w sam czubek Wacka.
- Dick, zaufaj mi i posłuchaj mojego mistrza Watsjajana Mallangi. Oto jego rada, która odnosi się do zarówno do dziewic żeńskich, jak i męskich… Słuchaj, ten fragment znam na pamięć : „Dziewice do kwiatów są podobne, dlatego nadzwyczaj delikatnie z nimi trzeba się obchodzić. Bo gdy zbyt gwałtownie są traktowane przez tych, którzy jeszcze ich zaufania nie zdobyli, wtedy znienawidzą zespolenie”… Czyż nie piękne, Dick?
Z zachwytu Wacek wydłużył mi się o kolejne pięć centymetrów.
- Taa… – mówię – Bardzo ładne. Ale czegoś tu nie rozumiem… Jaki jest związek między tym, co wyrecytowałaś a moim syndromem?
- Zaraz się przekonasz… Tylko się rozbierz.
- Już jestem rozebrany…
- Aha… Troszkę się pośpieszyłeś. Ale bardzo dobrze… Teraz połóż się na plecach.
Nie ma sprawy. Już leżę. I…
… I w ciemnościach naglę czuję, jakby po moim ciele maszerowały mrówki pod dowództwem szlachetnego Watsjajana Mallangi. Na szczęści są to mrówki pokojowo nastawione. Idą krokiem spacerowym. Powolutku. Krok za kroczkiem. Zajedwabiście przyjemnie.
- Czujesz? – pyta Alicja w ciemnościach.
- Czuję, czuję… Co to jest?
- To jest pieszczota KOŃSKIEJ grzywy – mówi Alicja.
Mój zahipnotyzowany Wacek kurczy się jak słupek rtęci w mroźną noc na biegunie północnym.
Całą robotę Gębacza diabli wzięli. Znowu jest mały jak ziarenko groszku.
PIESZCZOTA KOŃSKIEJ GRZYWY!!!
Dreszcz zgrozy z Wacka przemieszcza mi się w górę – aż do głowy. By ostatecznie w formie ostrego sopla lodu wbić się w mózg. Ten fizyczny uraz powoduje, że z mojej podświadomości wyłania się łaciaty KONIK bez grzywy. Galopuje.
Wyciągam przed siebie dłoń i w ciemnościach dotykam przesuwające się po brzuchu włosy… Nie… To jakieś frędzle…
Sięgam dłonią za siebie. W róg namiotu. Tam gdzie trzymam finkę i latarkę.
Z sercem w gardle świecę w dół i co widzę?
Alicja pochylona nad moim brzuchem - w ramach pieszczoty KOŃSKIEJ grzywy - koniuszkami włosów splecionych w INDIAŃSKIE warkoczyki pieści mnie nimi po skórze.
Ze wstrętem ujmuję w palce warkoczyk:
- Co to jest?
Alicja unosi głowę i kątem oka patrząc na swoje włosy, mówi:
- To jest dred.
- Nie wciskaj mi kitu! Przecież widzę, że to jest INDIAŃSKI warkoczyk… Sama go splotłaś?
W brzemiennej ciszy, jaka zapadła po moim pytaniu - gdzieś z zewnątrz, jakby zza świata, jakby z KRAINY CIENI, a zarazem gdzieś bardzo blisko - słyszę tupot KOŃSKICH kopyt.
ZGROZA ŚCINA MI KREW W ŻYŁACH.
- Przyjechałaś na KONIU? – wyduszam przez ściśnięte strachem gardło.
Zamiast odpowiedzi Alicji, słyszę głos z drugiej strony namiotu, który miesza się z parskaniem KONIA:
- Dick, śpisz? – UF! To głos Prezesa.
- Nie, panie Prezesie.
- To dobrze. Bo mam dla ciebie niespodziankę… Upolowałem czerwonego sukinkota.
Co my tu mamy? Chwila moment - niech ja się dobrze przyjże. Prezes trzyma za uzdę konika, przez którego przewieszone są ludzkie zwłoki zwrócone twarzą do ziemi. Ja pierniczę!
Kurna, niezła niespodzianka.
- Złapałem sukinsyna! – mówi Prezes. – Wiesz, gdzie go capnąłem? Sukinkot podglądał Macochę pod prysznicem przez lufcik.
No nie, w pale się nie mieści! Moją Macochę!
Robię krok do przodu, żeby przyjrzeć się czerwonoskóremu zwyrodnialcowi. I gdy tak się gapię, zauważam dojmujący brak:
- Nie ma pióropusza.
Prezes macha ręką:
- Może sobie zdjął.
Może. Ale jest jeszcze jeden problem. Zwłoki ożywają. Niezbyt gwałtownie – ale ewidentnie. Łącznie z tym, że niedoszły nieboszczyk unosi głowę. Nie za wysoko. Ale wystarczająco, abyśmy z Prezesem mogli zauważyć, że na oku ma czarną przepaskę.
- Marko?! – wypowiadamy jednym tchem.
- Jebana żizn – mruczy jednooki Marko, przykładając sobie dłoń do potylicy. – Jakiś sukinsyn zaszedł mnie z tyłu i dał mi po łbie.
- Co pan tu robi?
- Och, Dick – mówi Marko zsuwając się z konia na ziemię. – Dużo by gadać… Ale sprawa w zasadzie jest prosta… hm… jak wy to Polacy mówicie?
- Jak drut.
- Dokładnie… Otóż po waszym wyjeździe uświadomiłem sobie, że przez próg mojego domu przestąpił anioł…
- Panie Marko, ile pan dzisiaj wypił rakiji?
- No właśnie ani kropli… Od czasu, gdy przez próg mojej chałupy przeszedł anioł nie piję… Zamiast tego myślę o Macosze.
Prezes klepie go po plecach:
- Panie Marco, o Macosze to wszyscy myślą… Nie ma tu co gadać o aniołach i innych siłach niebieskich. Przecież sprawa sprowadza się do wielkości biustu…
- No i autentyczności – mówi Marko.
- To znaczy?
- Czy są naturalne czy z silikonu.
- Naturalne – wtrącam się do dyskusji.
- Trudno w to wprost uwierzyć – mówi Prezes drapiąc się po głowie.
- 100% - bronię honoru piersi Macochy. – Ręczę głową.
- 100% - powtarza rozmarzonym głosem Marko. – Anioł… Po prostu anioł.
I gdy tak stoimy po rozgwieżdżonym nieboskłonem i rozmarzamy się coraz bardziej, nagle otwierają się drzwi umywalni. Ze środka bucha biała para. W progu staje wyprysznicowana Macocha w szlafroczku do pół uda. Wydekoltowana. I krokiem falisto – zajedwabistym po zielonej trawie idzie w naszą stronę jak uosobienie grzechu.
- Och… – mówi potrząsając brzegiem szlafroczka. – Ależ gorąca noc… Zupełnie mi się nie chcę spać… Co wy tu robicie z tym koniem?… Zresztą mniejsza z tym… Może byśmy się gdzieś jeszcze dzisiaj zabawili, co? Szkoda marnować takiej pięknej nocy… Jest tu gdzieś klub go-go?
Że też wcześniej nie zwróciłem na to uwagi. Chyba musiałem mieć zaćmę na oku. No bo, kurna, powiedzcie mi: PO CO MACOSZE BYŁ CZARNY NESESER W KLUBIE GO-GO. Co ona w nim mogłaby mieć? Składaną rurkę?
No i jeszcze jedna niezgodność.
Zajeżdżamy Toyotą Prezesa do Splitu na ulicę Franco Tujmana 5 – taki adres podał jednooki Marco - i co się okazuje? Że to nie jest klub go-go tylko KLUB KARAOKE!
Wchodzimy do środka, gdzie na scenie produkują się RYCZĄCE CZTERDZIESTKI.
Lądujemy w pełnym składzie – Ja, Macocha, Marco i Prezes - przy barze i zaczynamy tankować.
Kiedy jesteśmy przy czwartym piwku, gdzieś na obrzeżach mojej chwiejnej świadomości pojawia się gość, który wypisz wymaluj przypomina pana don Pedro z Krainy Deszczowców. Ale, kurna, w tamtej chwili pomyślałem, że to przypadkowe podobieństwo fizjonomii.
I to był mój pierwszy błąd.
Błędem było również to, że zabrałem się za piąte piwo. Wypiłem je do dna. Po czym Marco postawił mi rakiję, którą również obaliłem bez zastanowienia. Ku chwale ojczyzny.
Ta ilość alkoholu spowodowała, że poczułem ogromną potrzebę zaśpiewania. W tym celu udałem się zakosami w stronę estrady. Na którą wdrapałem się na czworaka. Następnie za pomocą statywu od mikrofonu udało mi się podciągnąć do pionu.
I właśnie wtedy – stojąc na estradzie – zauważyłem, że Macocha siada przy stoliku obok pana don Pedro. Z powodu wypitego alkoholu oraz tremy przed występem nie zwróciłem należytej uwagi na ten fakt.
Zamiast tego, przyłożyłem mikrofon do ust i w rytm płynącego z głośników przeboju Julio Iglesiasa, zaśpiewałem:
- GÓRALU CZY CI NIE ŻAL!!!
Mój popis wokalny równocześnie przerwał DJ, który odłączył mikrofon od wzmacniacza, oraz ochroniarz, który małym palcem zdmuchnął mnie z estrady w stronę baru.
Tam zamówiłem znowu piwo i…
…i z butelką piwa postanowiłem wyjść na zewnątrz, aby zaczerpnąć łyk świeżego powietrza.
TUTAJ URYWA MI SIĘ FILM…
…przebłysk świadomości mam około trzeciej nad ranem, gdy za ramię potrząsnął mną Stary. Otwieram oko i okazuje się, że wegetuję dwa metry od wejścia do namiotu. Z butelką piwa w dłoni.
- Wsiadaj, Dick, do samochodu. Macocha znowu przepadła.
No i tak zaczyna się nowy rozdział w moim życiu. Wpełzam do Malucha i ruszamy. Z powrotem do Splitu.
- Widziałeś gdzieś tu w okolicy klub go – go? – pyta stary.
No kurna, nie będę wam zawracał głowy tym, w jaki sposób udało mi się przekonać Starego do tego, aby zamiast do klubu go-go, pojechać do klubu karaoke. Może warto jedynie nadmienić, że na koniec Stary powiedział:
- Kurwa, Dick, nie przypuszczałem, że zrobisz własnemu ojcu takie świństwo… Jak mogłeś z Prezesem, Marko i Macocha za moimi plecami w godzinach nocnych, gdy powinieneś spać w namiocie, szlajać się po knajpach?
Jego pytanie zbyłem milczenie, co było szczególnie uzasadnione tym, że właśnie zajechaliśmy pod wskazany przeze mnie adres. Ulica Franko Tujmana 5. KLUB KARAOKE.
Wysiadamy i krokiem zdecydowanym idziemy w stronę drzwi, na które pada anemicznie światło wschodzącego słońca. Kurna, szkoda, że nie jestem w nastroju, bo bym się pozachwycał. Bardzo to malowniczo wygląda.
Na zamkniętych drzwiach wisi kartka z napisem: CLOSED.
- Dick, kurwa! – wścieka się stary. – Przecież to jest klozet.
No kurna, sami widzicie, ze znajomością języków obcych u mojego Starego nie jest najlepiej.
Nie zważam na pieniącego się ciemniaka u mojego ramienia, przez szybę zaglądam do środka. No i kurna opłaca się to moje lustrowanie zadymionych pomieszczeń po fajrancie. W środku na parkiecie zauważam barmankę, która o tej godzinie najwyraźniej robi tu za sprzątaczkę.
Stukam dłonią w szybę.
Dziewczyna z wrażenia wypuszcza z dłoni miotłę.
- A to ty, pijaku – mówi, otwierając drzwi – Dobrze, że jesteś.
W następnej chwili wyciąga z kieszeni kilka złożonych na czworo papierowych serwetek i wręcza mi je. Niby co mam z nimi zrobić. Otrzeć sobie pot z czoła?
Dopiero po chwili zauważam, że serwetki są pokryte kulfoniastym pismem Macochy.
List Macochy:
„W pierwszy słowach mojego listu powiem tyle że interpunkcja i ortografia nigdy w szkole nie były moimi mocnymi stronami więc nie będę stawiać tu tych głupich przecinków i nie będę się przejmowała tymi rórznicami między ż a rz. I tak zorientujesz się o co mi chodzi.
No więc Dick bardzo zawiodłam się na tobie i twoim ojcu. Jeśli chodzi o Twojego ojca to fiut zawiódł na całej linii. Zamiast zajmować się moim ciałem biegał z wędką łowić głópie ryby. Natomiast ty Dick to jesteś osobny rozdział którego zupełnie nie rozumiem. Nie mam pojęcia o co ci chodzi. Masz chyba nierówno pod sufitem.
W związku z tym wszystkim oraz w związku z moim poprzednim życiem gdzie miałam sporo zawodów miłosnych w dniu dzisiejszym postanowiłam żucić wszystko w diabły.
Jak ty to Dick mówisz CHROMOLĘ TO i zaczynam wszystko od nowa.
Żegnam.
Macocha.
Ps. Dick mam do Ciebie na koniec jedną prośbę. Po powrocie do Polskie obejrzyj mój ulubiony serial o Manuelu i Concicie i napisz mi w liście co się wydarzyło jak byliśmy w Chorwacji. Umieram z ciekawości.”
No to, kurna, już wiem, po co był jej ten CZARNY NESESER.
- Muszę coś zrobić! Muszę coś zrobić!… – powtarza Stary i chodzi w kółko jak wskazówka zegara na wieży ratuszowej. Od chwili powrotu z Chorwacji goni w piętkę.
Stary zatacza małe i duże kółka.
Małe kółko ma średnicę jednego metra. Po jego obwodzie stary zasuwa truchtem z wędka w dłoni w naszym pokoju.
Duże kółko – nazywane przez Starego kieratem życiowym – ma obwód kilku kilometrów. Mój ojciec codziennie wkręca się do niego o siódmej rano, gdy idzie do pracy. Potem małe piwko. Następnie wędkowania na wałach wiślanych. Później spotkanie grupy psychoterapeutycznej dla opuszczonych mężów. No i na koniec – w nagrodę – Stary zalewa robaka w barze UPADŁY ANIOŁ. Tak to się kręci. Dzień w dzień. Dzień Świstaka.
- Muszę coś zrobić, bo zwariuję – powtarza Stary, zataczając małe kółeczko na środku pokoju. – Muszę odnaleźć Macochę!
Dyskretnie ziewam słysząc ten tekst. Stary powtarza go codziennie i nic nie robi. Nie to co ja.
Kurna!
Od czasu powrotu z Chorwacji większość swojego cennego czasu poświęcam na analizę ulubionego serialu Macochy. Zgodnie z jej ostatnią wolą – zamierzam napisać do niej list, w którym opiszę pasjonujące wydarzenia z życia ukochanych bohaterów Macochy. Problemem jest to, że ni cholery nie kapuję o co biega w tym brazylijskoargentyńskoboliwijskim tasiemcu!
Na dodatek Stary zatacza swoje kółeczko na środku pokoju, między telewizorem a kanapą, na której siedzę z pilotem w dłoni. To mnie dekoncentruje.
- Dick, kurwa, przestań oglądać telewizję! Doradź mi, co mam zrobić?
Kurna! A co to ja jestem psychoterapeutą? Dobrą wróżką? Duchem świętym?
- Może niech tato idzie sobie powędkować i na spokojnie wszystko przemyśli – sugeruję jak co dzień Staremu.
- Masz rację, Dick – mówi, zatrzymując się na środku pokoju. – Muszę to wszystko na spokojnie przemyśleć. A później podczas spotkania opuszczonych mężów skonsultuję swoje przemyślenia z kolegami… Genialne!… Dzięki, Dick - i jak co dzień wybiega pełen nadzieji z mieszkania.
Kiedy drzwi się za nim zamykają, wracam do przerwanej analizy fabuły serialu. A w głowie układam sobie list do Macochy:

Droga Macocho

W pierwszych słowach swojego listu pragnę donieść, że biała jak kartka papieru Conchita, główna bohaterka twojego ulubionego tasiemca, właśnie została zapłodniona in vitro plemnikiem don Juana de Marco. Jak łatwo się z tego domyślić, Manuel, zajebiście śniady latynos, na myśl o którym zawsze dostawałaś orgazmu, okazał się bezpłodnym wałachem. Jego bezpłodność to wynik akcji brazylijskiego ministerstwa zdrowia, które w ramach działań antykoncepcyjnchych wśród biedoty Rio de Janeiro, wysterylizowało Manuela w zamian za radio tranzystorowe. Sukinkot swoją przypadłość ukrywał przez 678 odcinków i dopiero wczoraj, przyciśnięty do muru, puścił farbę…

Puk! Puk!
Kurna! Tak jest codziennie. Po tym, jak Stary zabierze swoją wędkę i zostawi mnie sam na sam z ekranem telewizora, pojawia się Gębacz.
Otwieram mu drzwi, a ten od razu biegnie do pokoju i zaczyna chodzić w kółeczko.
- Dick, powiedz, co ja mam zrobić? Prezesinie okres spóźnia się już 7 dni 8 godzin 23 minuty i 14 sekund… Ona chyba jest w ciąży.
Siadam na kanapię i z satysfakcją patrzę, jak Gębacz z rozwianym włosem biega w kółko. Od czasu naszego powrotu z Chorwacji – podobnie jak Stary – goni w piętkę.
- Dick, kurwa, co ja mam zrobić?
A co to ja jestem? Specjalistą z poradni zdrowia psychicznego członków Młodzieży Wszechpolskiej?
Wolontariuszem z Polskiego Czerwonego Krzyża? Siostrą miłosierdzia? MatkąTeresą z Kalkuty?
- Może powienieneś się z nia ożenić – sugeruję.
Gębacz zatrzymuje się jak wryty.
- Jak to ożenić?
- Normalnie.
- Dick, kurwa, między nami jest dwadzieścia jeden lat różnicy
- No i co z tego? Przecież mówiłeś, że ją kochasz?
- Chyba się pomyliłem – mówi Gębacz i czerwieniej jak dorodny pomidor. – To była tylko młodzieńcza fascynacja seksualna, której skutkiem ubocznym jest niechciana ciąża.
Kurna! Widzę, że Gębacz od wczoraj przeczytał sobie jakiś uczony artykuł. Młodzieńcza fascynacja! Powinien pracować w sztabie wyborczym jakiegoś polityka. Kurna! Żadna młodzieńcza fascynacja! Po prostu przeleciał Prezesinę bez zabezpieczenia!
- No to jesteś w kropce – oświadczam na zakończenie naszej codziennej sesji psychoterapeutycznej.
- Dick, ja muszę coś zrobić. Podjąć jakąś decyzję, bo zwariuję.
Biorę do ręki pilot TV, aby zasygnalizować Gębaczowi, że wyczerpała się dawka mojej cierpliwości.
- Myślę, Gębacz, że powinieneś pójść na wały wiślane. I podczas tego spaceru na spokojnie przemyśl sobie wszystko.
Gębacz rozpromienia się jak elektryczne słoneczko.
- Genialny pomysł!… Po prostu sobie na spokojnie wszystko przemyślę. A w tym czasie może zadzwoni mi w kieszeni komórka i okaże się, że Prezesina dostała okresu… Dzięki, Dick - to mówiąc wybiega w kierunku wałów wiślanych.
Po jego wyjściu rozwalam się na kanapie jak panisko. Czuję się świetnie. W ręce trzymam pilot TV. Mogę robić co chcę – w zakresie od 1 do 100. Kurna, żyć nie umierać!
Leżąc sobie tak na kanapie, zaczynam doceniać to, że jestem prawiczkiem. I nie muszę biegać w piętkę z powodu kobiet.
Moja sytuacja rodzinna jest ustabilizowana. Kochanka – prawa dłoń – nie opuści mnie aż do śmierci. No i, kurna, z całą pewności nie zajdzie w ciążę.
Muszę tylko napisać ten list do Macochy…


18 komentarzy:

  1. Kurwa jakie to jest piękne <3

    OdpowiedzUsuń
  2. ktoś tldr tego co się stało po wizycie w burdelu bo późno i nic kurde nie rozumiem xD

    OdpowiedzUsuń
  3. Pasta genialna, tylko trzeba się przyzwyczaić do nagłych skoków między scenami.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie pamiętam o której tu trafiłem ale przeczytałem całość, było warto.

    OdpowiedzUsuń
  5. bite 3h z przerwami. A co z Alicją?

    OdpowiedzUsuń
  6. Autor pasty winien napisac ksiazke...
    Zajebista. Jesli jestes gosciem, ktory przed przeczytaniem sprawdza komentarze by dowiedziec sie czy pasta jest warta czytania to jak najbardziej wracaj na gore i zaczynaj przygode z Dickiem.

    OdpowiedzUsuń
  7. Czytałem przez niepełne 3h. Na początku i dalej było dobre ale później już nie ogarniałem. Mimo to bardzo mi się podobało. Brawa dla autora����

    OdpowiedzUsuń
  8. Co tam się, to ja nawet nie...

    Co z Alicją? :o

    OdpowiedzUsuń
  9. Genialne, ale co z Alicją?

    OdpowiedzUsuń
  10. 3.5h czytania.. Jezu.. Zaczalem o północy.. Jest 3:37 ale ciekawa mini lekturka

    OdpowiedzUsuń
  11. Będzie jakaś kontynuacja ??? Błagam jesteś Bogiem past

    OdpowiedzUsuń
  12. Genialna pasta, 3 godziny minęły nie wiadomo kiedy...

    OdpowiedzUsuń
  13. Jezu błagam o kontynuację

    OdpowiedzUsuń